sobota, 29 czerwca 2013

Rozdział XVIII (Wendy i Alan)

Życie to nieustanna walka. Walka o siebie, z własnymi słabościami, z przeciwnościami losu. Dni Wendy, naznaczone właśnie takimi bitwami, do tej pory wystarczająco beznadziejne, stały się jeszcze gorsze. Fatalne.
Do tego wszystkiego doszła także walka z ludźmi, z którymi dziewczyna w ogóle nie chciała mieć do czynienia. Dopiero niedawno stanęła na nogi, a teraz ponownie tonęła, nie widząc znikąd ratunku. Wszędzie szykanowanie, prześladowania i podejrzliwe spojrzenia. Zabrakło dla niej miejsca nawet w klinice, do której zawsze chodziła.
Jeszcze rok temu to państwo wydawało jej się tak wielką oazą spokoju; tak ciepłe, tak bezpieczne i przyjazne. Jej światopogląd, jak i ona sama, zmieniły się po pobycie w ośrodku wallingfordzkim. Właśnie tam nauczyła się cierpliwości, dystansu do siebie i do życia. Napełniona została pozytywną energią, wyzbyła się negatywnych myśli i żalu po swoich włosach. Już nie płakała za każdym razem, jak widziała gołą skórę na swojej głowie, zawsze skrywaną pod naturalną peruką i idealnie dobraną chustą lub kapeluszem. Już nie wymiotowała tak często, nie spała tyle i nie poddawała się za każdym razem, gdy przyjmowała chemioterapię. Z każdym dniem coraz mężniej przeciwstawiała się codzienności i coraz śmielej patrzała w przyszłość. Ludzie, którym na niej zależało powinni byli być z niej dumni.
Wszystko to jednak odbywało się na łonie natury, gdzie życie toczyło się swoim zwyczajnym torem, miało swoje miejsce i uzasadnioną działalność. Co innego jednak, gdy wkroczyła znów do świata ludzi. Ledwo zdążyła skończyć szkołę,  znów odwrócił się przeciwko niej i już nie była taka silna jak przedtem, zapomniała o wsparciu Alana, Aidena, przyjaciółek i rodziców.
Trudno jednak było mówić o szczęściu, gdy wszyscy z jej bliskich, a także ona, znaleźli się w niebezpieczeństwie. Polityka państwa była na tyle okrutna, że nie chciała myśleć co stało się z ludźmi nadnaturalnymi, którzy trafili w ręce władz. Była w stanie określić to tylko jednym słowem. Koszmar. Myślała, że już wszystko miała za sobą, ale była to nieprawda. Teraz bała się nie tylko o siebie – także o innych i było to jeszcze gorsze, pełne niepokoju uczucie.
Nadzieja. Nie tylko to jedno zapamiętała ze spotkań z Alanem, ale to właśnie dzięki temu nie poddała się od razu. Nauczyła się, że zawsze warto mieć nadzieję i miała ją także w tej chwili. Było nią USA. Miejsce, gdzie nie było prześladowań, gdzie bez obaw mogła posługiwać się swoją mocą i nie było zagrożenia, że skończy w więzieniu czy na torturach. Ameryka jawiła jej się jako wielki nieuchwytny kontynent, a jednocześnie marzenie, przyjazny ośrodek i bezpieczne zaplecze, gdzie zawsze mogła się schować.
Nagliły ją przede wszystkim słowa Aidena, który radził jej, żeby uciekała. Jak najszybciej i jak najdalej. Miała już dość walki i chciała spokojnie wyzdrowieć do końca, więc nie zwlekała jak kiedyś. Życie jej oraz jej bliskich było dla niej bardzo cenne, cenniejsze niż jeszcze rok temu. Dlatego właśnie wielokrotnie prosiła swoją młodszą siostrę, także obdarzoną mocą, aby poleciała razem z nią. Roztaczała przed nią wizje spokojnej oraz bezpiecznej oazy, ale – niestety – Lauren nie udało się do tego przekonać. Była głucha na argumenty siostry i zdecydowana pozostać w walce przeciw rządowi. Uparta jak oślica, która sama dobrowolnie idzie na śmierć. Tak to przynajmniej odbierała Wendy, która była wobec tego bezsilna.
I właśnie przez to w tej chwili leciały jej łzy tak gęsto, że nie widziała, jakie ciuchy pakuje do walizki. Raniła ją odmowa siostry – tak bardzo się o nią bała. Płakała ze złości i z bezsilności; już nie miała mocy, żeby przeciwstawiać się wszystkiemu, żeby walczyć. Zużyła już swoje siły na własne bitwy i uciekała. Kolejny raz. Tym razem chroniąc własne życie, a nie je pogarszając. Wiele od tamtej pory się zmieniło.

Pożegnanie z najbliższymi było dla niej najtrudniejsze, chociaż wiedziała, że nie grozi im nic strasznego. Najbardziej martwiła się o Lauren, jednak powierzała ją opiece ojca i macochy. Miała nadzieję, że nic jej się nie stanie – nie przeżyłaby tak wielkiej straty. W obecnej chwili chciała walczyć, bo wiedziała dla kogo to robi. Nawet nie mogła myśleć, że jej zabraknie – wtedy nie miałaby siły, żeby zmierzyć się z chorobą, chociaż tak bardzo pragnęła żyć. Żyć i patrzeć, jak dorastają jej dzieci, jak zmieniają się jej przyjaciele i jak zmienia się świat. Oby na lepsze.
Ostatnią myślą, która nawiedziła ją, gdy samolot wzbijał się z asfaltu londyńskiego lotniska, był Alan. Co się z nim działo? Miała nadzieję, że – tak jak ona – znalazł schronienie za to, że tak wiele dla niej zrobił. Bo on zasługiwał na dobro, a ona nie.
Następnie były już tylko szare chmury i nadzieja lepszego jutra, które mogło nie nadejść. Pojedyncza łza tęsknoty pojawiła się na nieskazitelnym policzku Wendy, która ukradkiem starła ją rękawem jedwabnej bluzki.


Marzenia, cele, sukcesy jaką miały wartość w naszym życiu kiedy stajemy nad przepaścią? Żadną. Zostajemy sami, skazani jesteśmy tylko na swoje decyzje, w jednej chwili nasze życie może się skończyć. W każdej chwili możemy stracić wszystkich swoich przyjaciół, rodzinę, a nawet i wrogów, którym życzyliśmy wiele razy najgorszego losu jaki tylko może zesłać na nas Bóg. A właśnie Bóg, czy on w ogóle istnieje? Czy włada taką mocą, by w jednej chwili zmienić nasze życie? Skoro istnieje to czemu pozwolą na wszelkie nie szczęścia na tym świecie? Głód, prześladowanie, torturowanie niewinnych ludzi. Czy tego właśnie Bóg nie powinien czasem zaprzestać? Nie powinien stworzyć każdemu człowiekowi swoją oazę szczęścia od razu? Nie pozwalając nikomu na świecie na cierpienia? Przecież to właśnie to powinno być głównym celem Boga. Więc dlaczego to wszystko nadal istnieje na tym parszywym świecie?

Alan Żółtkiewicz już dawno stracił nadzieję, które pokładał w talencie Boga, w którego niegdyś tak mocno wierzył. Jak widać nawet katolik Polak potrafi zwątpić w swojego największego Boga, który to niby dawał każdemu szczęście jakie tylko mógł sobie wymarzyć. Wszelkie marzenia i cele w życiu Alana znikły w mgnieniu oka. Szybko się w jego życiu pojawiły i równie szybko znikły z jego głowy jakby były to tylko marzenia dotyczące potrawy na obiad na następny dzień. Człowiek na każdym kroku miał być tym najsilniejszym, najmądrzejszym i przede wszystkim najwytrwalszym. Ale nikt nie był idealny. Każdy miał swoje słabości. Niektórzy mniejsze, niektórzy większe. Jednak każdy nie był na tyle silny, by móc być w stu procentach szczęśliwym.
Ostatni szczęśliwy moment jaki mógł zapamiętać do końca swoich dni Alan było rozdanie świadectw. W końcu uzyskał świadectwo z wynikami jakie sobie wymarzył. Jego praca przez te wszystkie lata została potwierdzona na jednym małym świstku, który był dla niektórych tylko kawałkiem papieru, ale dla Alana był wymarzonym i jedynym w swoim rodzaju. Alan miał swoje plany na przyszłość. Planował wyjechać z powrotem do Polski, do swojej rodziny, za którą bardzo się stęsknił. Chciał tam stworzyć swoją rodzinę, spełnić swoje wszystkie marzenia. Było już wszystko gotowe. Bilet powrotny leżał w jego biurku już dawno. Z jakieś parę miesięcy. Wolał załatwić to szybciej, by czasem nie zabrakło dla niego miejsca. Może kiedyś zaprosiłby Wendy do swojej oazy szczęścia w Polsce? Czemu nie. Owszem w szkole po ostatnich wydarzeniach nie widywali się zbyt często. Ona zajęta leczeniem, on nauką. Ale nie martwił się tym, wierzył w szczęśliwą przyszłośc ich obydwoje.
Jednak marzenia jego prysły w jednej chwili.
Był deszczowy poranek, wczesny poranek gdy do jego pokoju wtargnęły służby. Wiedział, co działo się teraz w tym kraju dlatego cieszył się, że już jutro wyjedzie z tego miejsca i będzie bezpieczny w Polsce. Jednak nie zdążył. Aresztowano go jak jakiegoś mordercę. Wynosili go na widoku wszystkich. Wtargnęli do niego z psami, które szczekały na niego jakby naprawdę coś zrobił. Wszyscy sąsiedzi mimo wczesnej pory zdążyli się zorientować co się dzieje. Nawet jeśli nic nie zrobił wiedział dlaczego został aresztowany. Dowiedzieli się o jego mocy, to był oczywisty powód wiedząc co się działo teraz z takimi ludźmi jak on. Ale on miał korzenie angielskie prawda? Od strony matki. A przecież takie osoby były tak jakby chronione prawda?  Jednak nazwisko robiło swoje. Na nic zdały się jego papiery potwierdzające jego korzenie. Nazwisko było nazwiskiem. Może i by pomogła zmiana nazwiska natychmiastowa, ale nie zdążył. Władza nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień z jego strony. Został umieszczony w obleśnym więzieniu. Bez dostępu do światła, wody, jedzenia. Owszem dawali mu raz dziennie posiłki, ale racja pokarmowa składała się niemalże z takiej samej ilości jak w więzieniach dla Żydów podczas wojny. Okno także było, ale na tyle małe, że światło dochodzące do celi było bardzo minimalne. Dokładnie tak samo minimalne jak nadzieja Alana na wyjście z tego miejsca. Alana, który niegdyś zrobił bardzo wiele dla innych teraz był traktowany gorzej niż pies. Jedzenie wrzucano do niego przez małą szparę w drzwiach, a czasem nawet wchodził rozwścieczony strażnik i go po prostu bił. Chłopak nie znając powodu nawet nie odważył się sprzeciwić, bo po co? Wtedy byłoby gorzej, więc czekał spokojnie na śmierć albo na jakiś cud, który i tak nigdy nie miał nadejść.
Jednak pewnego dnia światło oświetliło małą szparą  skuloną postać Alana w rogu. Był wykończony, ale zaciekawiony tym światłem i nie czując kolejnego kopania po dłuższej chwili podniósł swoją głowę, by mógł zobaczyć kto przerywał teraz jego umieranie. Jego oczom ukazały się dwie postacie. W jednej z nich rozpoznał znanemu mu wcześniej strażnika więzienia, ale drugiego nie znał. Mężczyzna widać było, że należał do milionerów. Był ubrany w elegancki garnitur i raz po raz przyglądał się Alanowi. Szeptali o czymś między sobą. Chłopak nie był w stanie usłyszeć o czym rozmawiali, więc i skulił się po raz kolejny czekając na swoją porcję kopania cierpliwie, bo niby po co owy mężczyzna tu przyszedł jak nie po to? Jednak nie doczekał się.
-No dalej! Ruszaj się gówniarzu! - Alan poczuł mocne szarpnięcie w ramię ku górze. Powolnie wstał z swojego miejsca zaskoczony tym wszystkim. Czyżby go stąd zabierał? Ale niby po co? Przecież teraz jest uznawany za podczłowieka w tym kraju. Ale jednak jak się okazało wyszedł na wolność. Wraz z nieznanym sobie mężczyzną wyszedł z więzienia. Nie odzywał się, nie miał na tyle odwagi, by spytać się dokąd go zabiera. Niemal natychmiast jak wepchnął go do skromnego pomieszczenia, wręcz schowka, w mieszkaniu tego mężczyzny dowiedział się, że ma zneutralizować jego chorobę. Nie wiedział co do za choroba, ale patrząc na niego wiedział, że nie był to zwykły katarek, musiało być to bardziej poważnego. Teraz dowiedział się po co, akurat jego zabrał z więzienia, by przetrzymywać go tutaj, w kolejnym obskurnym miejscu, za pewne po raz kolejny z podłym jedzeniem i traktowaniem, tego był pewny. I właśnie teraz jakaś siła uwidoczniła się w Alanie i wstał energicznie z swojego miejsca patrząc na owego mężczyznę obojętnym wzrokiem i mówiąc mu stanowczo, że nie będzie tego robił. Nie wyjaśniając dlaczego, tylko po prostu odmówił mu. Wiedział doskonale, że po takim czymś na sto procent jego organizm bardzo szybko nie wytrzyma. Był tego pewny, a przecież mógł chociaż spróbować się sprzeciwić? Prawda? I na próbach się skończyło. Zaraz po tych słowach Alan usłyszał szyderczy śmiech z strony jego towarzysza.
- Nie po to za ciebie płaciłem, byś sobie tu siedział! - krzyknął prosto w jego stronę i nagle pojawiło się dwóch kolejnych mężczyzn, którzy zaczęli go bić ze wszystkich swoich sił. Alan błyskawicznie upadł na podłogę. Nie miał siły obronić się. Zresztą i tak nie miał najmniejszych szans z tymi dwoma mężczyznami. Jednak gdy już chłopak był odpowiednio jak dla nich zakrwawiony swoją krwią zatrzymali się. Alan w tym momencie wypluwał swoją krew, która nagromadziła się w jego ustach. Przynajmniej miał chwile wytchnienia od uderzeń.
- Więc będziesz mnie leczył czy nadal się będziesz upierał? - zapytał mężczyzna przykładając do jego skroni pistolet. Ale wtedy Alan już się więcej nie odezwał. Już do końca swoich dni się nie odezwał. Posłusznie leczył dzień po dniu mężczyznę i wiele innych z jego armii. Nie wiedział za ile poszła jego osoba pieniędzy. Ale przypuszczał, że za nędzne grosze go zabrał, bo po co w więzieniu taka osoba jak on? Zawsze mogło się łatwo zwolnić miejsce i ktoś inny siedzieć w tej jego celi. A teraz Alan miał kolejne swoje życie, równe nędzne jak poprzednie. Wykańczał sam siebie powoli i boleśnie. Chłopak miał ciągłą gorączkę, niedożywienie związane z małymi racjami pokarmowymi i brak nadziei na lepsze życie. Jego nadzieja skończyła się wraz z dniem, kiedy został aresztowany.
W taki sposób mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące, a może i już rok? Nie był w stanie mierzyć czasu. Nie orientował się jaki mamy teraz dzień czy też porę roku. Może siedział tam tydzień, a może i wiele miesięcy. Było dla niego to bez znaczenia. Czas przestał się dla niego liczyć tak jak wszystko inne. Marzył tylko o śmierci i jego marzenia niedługo miały się spełnić.
Mężczyzna widząc, że miał z niego już coraz mniejszy pożytek wywiózł go gdzieś, nie wiadomo gdzie, na pole, a może jednak do lasu? Albo po prostu na opuszczoną ulicę? Alan mógł być teraz pewny tylko tego, że po wyrzuceniu jego z samochodu ludzie mężczyzny skopali go jeszcze tak jakby nie byli jeszcze pewni, że Alan nie miał szans na przeżycie. I zostawi go tam, samego, bez pomocy. Ludzie przechodzący obok nie zwracali na niego najmniejszej uwagi na chłopaka leżącego w rowie, który już był u kresu wytrzymałości. Był dla nich niewidoczny, nie był godny na jakąkolwiek uwagę. Nie był godny nawet traktowania jak psa. Był nikim dla wszystkich mieszkających w tym mieście. Nawet nie wiedział gdzie jego życie teraz się zatrzymało. Czy był teraz w mieście? Nie wiedział nic o tym równie tak samo jak jego przyjaciele i rodzina. Nikt nie wiedział gdzie się teraz znajdował i on sam tego nie wiedział.
Nieobecnym już wzrokiem zdołał zauważyć czyjeś nogi stojące tuż przed nim. Nie wiedział czyje to były. Może jednak ktoś chciał mu pomóc? W kimś jeszcze były jakieś nikłe nadzieje? Jakieś pokłady ludzkości w tym człowieku były jeszcze? Jednak jego towarzysze nadal nie odkryli swojej ludzkości w sobie i po słowach "Dick uspokój się! Daj mu zdechnąć!" odeszli i już więcej nikt nie odważył się zatrzymać choć na chwilę przy Alanie. Nikt już nie był skory do udzielenia mu pomocy. Każdy już postawił nad nim krzyżyk.
Alan Żółtkiewicz został stracony przez to z czym się urodził. Przez swój talent jego osoba przestała istnieć. Jego cierpienia w końcu się zakończyły. Teraz już mógł tylko odpocząć. Szkoda tylko, że już nikt więcej nie dowie się o nim niczego więcej. Zostanie zapamiętany tylko jako ten, który zasłużył na takie traktowanie i ludzie mogliby urządzić imprezę na wieść, że zginął taką śmiercią gdyby tylko wiedzieli w ogóle o jego istnieniu.

Dick, ten który chciał mu pomóc, wrócił do tego miejsca, jednak było już za późno. Ale znalazł przy nim kartkę zaadresowaną do niejakiej Wendy. Nie wiedział po co, skoro nie znał tej dziewczyny, zabrał tą kartkę ze sobą, a ciało Alana zakopał nie pozwalając, by był pożywieniem dla kruków i wron. I sam wrócił do swojego miejsca nie mówiąc nikomu nic o tym, co tutaj robił. Wtedy mógłby trafić na taki sam los jak on. On także był nadprzyrodzony, on także chodził do tej samej szkoły, co on. Jednak mu się bardziej poszczęściło i zaproponowano mu przyłączenie się do władzy, co zrobił i tym sposobem nawet jeśli działał przeciwko sobie to był uratowany przed takim losem jaki to spotkał Alana.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

2014 rok

Świat tak jest ułożony, że wszystko po jakimś czasie ulega zmianom. Niektórzy nie mogą się z tym pogodzić, inni wyczekują ich z niecierpliwością. Niezaprzeczalną prawdą jest jednak to, że zmiany są potrzebne i nieuniknione. Bez nich życie byłoby zbyt monotonne.
Jednak Wendy i Alan nigdy nie mogli narzekać na nudę w swoich egzystencjach. Każde z nich miało swoje sprawy i zbyt było zaprzątnięte sobą, żeby wsadzać nos do polityki. Niestety, jakiś czas później musieli się z tym zmierzyć.

To był piękny czerwiec 2014 roku. O tej porze wszyscy żyli już tylko nadchodzącymi wakacjami, które na pewno zapowiadały się wspaniale - podróże, wycieczki, egzotyczne plaże, a dla niektórych tylko ciepło słońca i wieczna beztroska w murach swojego pokoju. Właśnie takie skojarzenia przychodziły na myśl, gdy mówiło się 'koniec szkoły'. To był koniec także dla naszych bohaterów, absolwentów sławnej i zarówno tajemniczej placówki St. Bernard.
Chwilę później pozbyła się ona jednak swojej otoczki niezwykłości przez angielski rząd, który rozpoczął całkiem nową erę radykalnych poglądów. Dla osób obdarzonych nadnaturalnymi mocami państwo, w którym do tej pory czuli się bezpiecznie, stało się wiecznym potępieniem, klatką, z której nie ma drogi ucieczki oraz pasmem cierpień i prześladowań. Wiele ludzi wystąpiło przeciwko mocom, których tak naprawdę się obawiało; nadnaturalnych obarczono także winą za krach na giełdzie.
Tego było już za wiele.
Uruchomienie tajnej policji oraz działający system kar w postaci więzień i tortur sprawiło, że wiele nadnaturalnych - w obawie o swoje życie - uciekło do pastw, w których można było znaleźć schronienie - USA bądź Rosji. Reszta, niemająca perspektyw na wyjazd, przyłączyła się do współpracy z rządem lub padła ofiarą jego prześladowań.
Świat nie widział tak skrajnych zachowań od drugiej wojny światowej i z przerażeniem oraz bezczynnością przypatrywał się poczynaniom angielskich radykalistów; dla naszych bohaterów był to czas, który zaważył na ich przyszłych losach i odwrócił wszystko do góry nogami.