wtorek, 20 sierpnia 2013

Rozdział XXI (Wendy i Dick) - Finał

Wendy w oczekiwaniu na odpowiedź w pierwszej kolejności dostała uśmiech. Od pierwszego spojrzenia mężczyzna wydawał jej się tak samo miły, jak jego mimika, która odsłaniała niewielką część przeszłych wydarzeń w widocznych już zmarszczkach. Widząc go tak dokładnie, mimowolnie zdziwiła się, że jeszcze nie miał włosów przyprószonych siwizną, a idealnie kruczoczarne kosmyki. Tajemnicze, groźne, śmiertelne.
Nie, nie, nie. Nie chciała, żeby jej myśli schodziły na tak mroczne tory, gdyż miała zdecydowanie zbyt wielką wyobraźnię. Przerażające scenariusze migały jej przed oczami z prędkością światła i w takiej ilości, że powoli czuła, jak nogi robią jej się miękkie w kolanach. Jego uśmiech wcale nie pocieszał jej, a przynosił pewien powiew dramatyzmu, którego Wendy tak naprawdę nie chciała być częścią; miała już dość wszechobecnego smutku, tragedii, które nawiedzały ją w tej szkole. To była ta część jej przeszłości, do której nie chciała i nie miała zamiaru wracać. Gdyby trzeba było, zapierałaby się rękami i nogami. Teraz miała naprawdę idealne życie - żona, dziecko, piękny dom, praca. Jedna jej część, ta bardziej egoistyczna - która w niej istniała od zawsze i będzie istnieć, cokolwiek by nie robiła - nie chciała, żeby spokój ducha budowany tak pieczołowicie przez całe dziesięć lat runął w zgliszczach, zburzony przez jeden ruch i jedno słowo stojącego przed nią mężczyzny z tajemnicą za ustami. Z drugiej jednak strony, tej, którą martwiła się o bliskich ludzi, chciała wiedzieć, o co chodziło temu panu i niemal nie wytrzymywała napięcia, które pojawiło się jedynie przez ułamek sekundy.
Widzisz Wendy, jedno poruszenie i znów jesteś tą bezbronną laleczką z załamaniem psychicznym.
NIE.
Nie tylko ta druga część osobowości, ale także uprzejmość kazała jej przytaknąć i powiedzieć grzeczne słowo oczywiście, jednak ledwo zdążyła ułożyć usta do odpowiedniego kształtu, mężczyzna porwał ją w ustronne miejsce. Dosłownie porwał, gdyż poczuła nieznośnie mocny uścisk na swoim ramieniu i nieodparty pęd do najbliższych drzwi. Podświadomie była wdzięczna temu mężczyźnie, że nie pozwolił jej wypowiedzieć słowa, które na pewno zabrzmiałoby chwiejnie ani pójść o własnych siłach na tych niebotycznych szpilkach, które teraz były tylko i wyłącznie utrudnieniem. Nie czuła się zbyt pewnie. Mimo wszystko takie zachowanie oburzyło ją, niezależną kobietę, która stawała po stronie szacunku i braku przemocy. Już dawno nie poczuła się tak ograniczona i przestraszona jak w tej chwili i to ją rozzłościło. Wrócił dawny gniew; gniew na ojca, na Aidena i na swój los.
Wściekłość całkowicie przesłoniła jej widok miejsca, w którym się znaleźli. Był to pokój najpewniej przeznaczony do odpoczynku, gdyż znajdowały się tutaj miękkie kanapy, telewizor oraz najnowsze gazety. Ciepłe kolory wcale nie uspokoiły Wendy, która stała na trzęsących się nogach i rozmasowywała bolące ramię. Była pewna, że będzie miała w tym miejscu siniaka i wiedziała także, że nie będzie mogła powiedzieć o tym incydencie Chloe. Nie chciała, żeby się niepotrzebnie złościła - ona także miała swoje przejścia.
Wendy spojrzała wyniosło na mężczyznę, który uciekł się do przemocy i postanowiła coś powiedzieć, nawet jeśli jej drżący głos zdradziłby, jak bardzo nie jest stabilna. Jednak.
- Nie mam pojęcia dlaczego pan to zrobił, ale niewątpliwie był to niewłaściwe i... - W tej chwili przerwała, gdyż mężczyzna wymruczał przeprosiny, jakby się czegoś wstydził. I ona poczuła się wtedy źle. Zdała sobie także sprawę, że nadal nie wie, jak on ma na imię. A może to nie było aż tak istotne?
Obserwowała, jak sięga w głąb marynarki i wyjmuję kartkę - tak po prostu? Bez słów, bez żadnego przekazu? Wendy odebrała kawałek papieru z wahaniem, jakby miała w ręku tykającą bombę, której moment wybuchu zbliża się nieubłaganie. Spojrzała ostatni raz na mężczyznę, od którego to dostała i był to wzrok przeciągły ze strachu, niepewny i błagalny. Błagała o to, żeby to jednak była pomyłka, żeby nie ona była tą kobietę, której on szukał. Choć zawsze była dumna z rzadkości swojego imienia, teraz pomyślała, że w tej szkole musiała być jakaś inna Wendy i to o nią chodziło w tej całej sprawie.
Mimo tych wątpliwości jednak otworzyła zgięty na pół stary wycinek papieru.


Już w trakcie czytania łzy zaczęły zbierać się w kącikach jej oczu. Mrugała nimi, byle tylko widzieć dobrze wszystkie słowa, tak cenne, jedyne, jakie od niego miała. Od Alana.
Ta wiadomość wstrząsnęła nią do głębi. Przywołała jego wspomnienie, odlegle, ale nadal ciepłe i pocieszające. Chociaż może nie do końca, bo łzy leciały jej niemym strumieniem. Musiała przysiąść na kanapie, żeby się nie przewrócić od nadmiaru emocji, które przygniotły ją do podłoża swoimi żelaznymi śrubami.
Kochał ją? Jak to mogło być możliwe? Ona traktowała go tylko i wyłącznie jak przyjaciela do samego końca i aż do tej chwili myślała, że ona także była jego przyjaciółką. Jak się okazuje, żyła w kłamstwie przez tyle lat. Te rozmyślania na chwilę przyćmiły trzon jej obawy, która wyklarowała się ponownie po odczytaniu postscriptum. Mądrzejsza?
- Co się z nim stało? - spytała w przestrzeń łamiącym się głosem, nie widząc już nic przez kolejne salwy łez, przez które musiała się przebijać. Nie walczyła już z tym; wiedziała, że w tej sytuacji nie było sensu - i tak nie wygrałaby. Całkowicie zapomniała o swoim idealnym świecie, o bólu w ramieniu, o mężczyźnie. Został tylko obraz jej i Alana w jaskini, tak wyraźny, jakby to działo się wczoraj. Jakby wcale od tamtego czasu się nie zmieniła.

Chciał jej powiedzieć, że jest z nim wszystko w porządku, że zaraz tutaj z nimi będzie. Tylko spóźnił się, zatrzymała go jego ukochana żona, dzieci cokolwiek byle by z nimi jeszcze tu był. Owszem Dick nie znał go. Nie wiedział jakim człowiekiem był ten Alan, autor listu. Ale chciałby wierzyć w to, że Alan nie umarł wtedy na tym uboczu przy drodze, że jest wciąż nadal na tym świecie. Chciał po prostu przekazywać dziś dobre nowiny, a nie te, które na pewno dobrymi nie były. Chciał być dobrym człowiekiem z dobrymi nowinami, ale jednak nie cofnie czasu. Nie cofnie tego, co się stało z Alanem tak samo jak nie cofnie swoich dawniejszych decyzji o przyłączeniu się do władzy, niestety... Życie nie jest filmem, który można w każdej chwili cofnąć i zmienić. Przybrał teraz milczący wyraz twarzy, był zamyślony to fakt. Nie wiedział jak teraz zareagować? W końcu nigdy nie poruszały nim jakiekolwiek uczucia, gdy widział łzy drugiego człowieka. Zawsze w takich przypadkach nakazywał nie beczeć jak mała dziewczynka, tylko ruszyć się. Zawsze władczy i agresywny Dick dziś wiedział, że musiał choć spróbować jakoś ją pocieszyć. Co nie było wcale łatwe i to nie patrząc tylko pod względem jego przyszłości tylko raczej na to, że nie znał Wendy. Była dla niego obcą kobietą, a jednak chciał ją pocieszyć, jakoś uratować ją od lawiny łez, które teraz się pojawiły. Jednak Dick był tak skamieniały, że nie potrafił się ruszyć. Nie potrafił wykonać żadnego większego ruchu, który teraz normalny człowiek byłby w stanie wykonać, jednak nie on. On nie był normalny. Dopiero teraz zauważył jak cierpiały osoby bliskie ludzi, których on zamordował z zimną krwią. Wcześniej nawet nie pozwalał sobie na myślenie, że ci wszyscy ludzie mogliby mieć rodzinę, przyjaciół, którzy na pewno by za nimi tęsknili. Nigdy o tym nie myślał, zawsze liczył się tylko on sam. Dopiero dziś zauważył, że każdy ma jakąś jedną chociaż osobę, która będzie za nim wylewała łzy strumieniami. A raczej nie każdy, bo za Dickiem nikt by nie płakał. Nikt by nie zatrzymał się nad jego grobem. Nikt nie pomyślał, co się z nim teraz dzieje; czy żyje nadal? W końcu minęło tyle lat od jego zniknięcia z życia rodzinnego. Opuścił swoją rodzinę wiele lat temu. Swoich rodziców, dziadków, rodzeństwo... A co, jeśli ich już nie ma na tym świecie i nie zdążył się nawet pożegnać? Co, jeśli to oni po pierwszym dniu jego zniknięcia skreślili go raz na zawsze? Czy Dick miał teraz wyrzuty sumienia? Tak, to chyba tak można nazwać. Żałował wszystkich decyzji w swoim życiu. Tylko niestety nie potrafił nic cofnąć i naprawić.
-Trafił do więzienia, a później na niewłaściwego człowieka...  - ocknął się w końcu z swojej skamieliny Dick. Zaczął opowiadać historię Alana zrozpaczonej Wendy, która nawet nie wiedział do końca czy wszystkie jego słowa docierały do niej. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Wiedział, że Wendy zrozumie go doskonale. Zrozumie, o czym tu własnie zaczął jej mówić. Znał na pamięć historię Alana. Przez te parę lat nauczył się jej na pamięć, dowiadując się o nim codziennie coraz to nowszych i przerażających faktów na temat jego życia po pobycie w szkole. Wiedział, że ci wszyscy ludzie nie okłamywali go. Nie mogliby go okłamywać. Wszyscy wiedzieli jak Dick traktował osoby, które go okłamały choć raz. Każdy zastraszony przez niego choć raz do końca życia bał się jego. Czego tak do końca sam Dick nie zamierzał robić, ale jednak dzięki temu był pewny, że to, co teraz mówił Wendy było czystą, bolesną dla niej prawdą. Nie zważając na jej ciągle potęgujący się płacz, mówił dalej nieco w skrócie życie Alana. Omijał pewne fakty, których tym razem raczej nie powinna wiedzieć Wendy i tak miał wrażenie, że mówił jej o Alanie zbyt dużo. Może teraz przez to jego opowiadanie jeszcze bardziej bolesne to dla niej będzie? Tego nie wiedział, ale wciąż mówił dalej i dalej. Brnął w tą historię powoli i coraz ciszej, aż trafił do momentu znalezienia go w rowie przez Dicka. I tu zatrzymał się. Nie powiedział jej wprost, że Alan umarł w tym rowie, zapomniany, bez nikogo przy swoim ramieniu. Jednak mimo tego Wendy rozpłakała się teraz na dobre, a Dick milcząc już tylko objął ją nieśmiało ramieniem, przytulając jej twarz lekko do swojego torsu.
Tylko tyle mógł dla niej zrobić. 



Nadzieja umiera ostatnia, a koniec następuje wcześniej, niż byśmy się tego spodziewali. 

piątek, 26 lipca 2013

Rozdział XX (Wendy i Dick)

Tylko dorosłe osoby wiedziały, jakim cudownym uczuciem było spotykać ludzi, których znało się kiedyś i zatraciło się z nimi kontakt. Dawne sympatie, przyjaźnie, a nawet antypatie stawały się czymś niezwykłym w obliczu przemijającego czasu i wspomnień.
Wendy nie potrafiła do końca wyrazić tego, jak bardzo się cieszyła na widok niektórych twarzy. Z nich wszystkich najczęściej widywała Aidena - na ważniejszych uroczystościach (w sumie dwa końce Ameryki nie są od siebie aż tak bardzo oddalone), czasami przez Skype i słyszała często jego głęboki, męski głos w słuchawce telefonu. W końcu był jej pierwszą prawdziwą miłością, z której musiała zrezygnować. Pozostał jednak najlepszym przyjacielem; najlepszym, który przetrwał z nią wszystko, nawet jeśli ze względu na swój charakter nie udawało mu się ulepić ważniejszych związków. Tak było kiedyś, ponieważ teraz jego mina mówiła dumnie: biznesmen, ojciec i mąż. Właśnie w tej kolejności. Jego najstarszy syn był tak niesamowitą kopią Colliera, że Wendy powędrowała myślami w przeszłość, kiedy obydwoje byli dziećmi. Rozpamiętywała tylko te miłe wspomnienia.
Widziała wiele twarzy. Dojrzalszych, naznaczonych cierpieniem i troską o swoje życie, uśmiechniętych. Dla niektórych było to jedyne od wielu lat miłe wydarzenie w ich życiu; przebywanie w jednym miejscu z ludźmi, którzy idealnie rozumieli twój ból. Byli tutaj także ci, którzy zdołali uciec w bezpieczne miejsce i uniknąć większych prześladowań oraz niezmywalnych blizn przeszłości. Wszyscy jednak tak samo padali sobie w ramiona, przypominali dawne czasy i opowiadali o tym, jak układa im się teraz.
Każda kolejna twarz przypominała Wendy wiele sytuacji. Blaise z synkiem i żoną; biała pościel mokra od uniesień w pracowni pachnącej farbą. Rochelle z mężem; wyznania w sali baletowej przeradzające się w niewinne i słodkie pocałunki. Francesca z Nathanem; gorące imprezy w pokoju akademickim. Audrey z rosyjskim mężem; upojna noc kończąca się zwierzeniami i prowadząca do... Alana.
Wiedziała, że czegoś jej tutaj brakowało. Tego zielonego, jasnego pierwiastka. Najjaśniejszego w ciągu całego jej życia. Najgorsze było to, że nie widziała go ani tutaj, ani w przeciągu tych dziesięciu lat, odkąd ostatni raz zobaczyli się w jaskini. Ich drogi po prostu się rozeszły, a ona za bardzo zajęta była leczeniem, które zawdzięczała tylko i wyłącznie jemu. Nigdy o nim nie zapomniała. Nie było dnia, żeby nie pomyślała o drobnym Alanie i jego motylku z origami, którego nadal przechowywała w pudełeczku, zżółkniętego i pogniecionego. Przywoływał tyle wspomnień.
Nie widziała jego piegowatej twarzy wśród dawno nie widzianych znajomych i bardzo ją to przerażało. Świat nie był łaskawy dla osób posiadających moce, ale Wendy postanowiła wierzyć najmocniej, że jest dobrze. Nie miała pojęcia, kto znał się z nim bliżej i kogo mogłaby wypytać o to, jak mu się powodzi. Pozostała zagubiona w tłumie, nie wiedząc gdzie ma podziać oczy i jak odpowiedzieć znajomemu, który właśnie coś do niej powiedział z uśmiechem.
Na szczęście z opresji wybawił ją głos jakiegoś mężczyzny, wydobywający się zza jej pleców i wypowiadający jej imię. Odwróciła się, obrzucając go analizującym spojrzeniem. Musiał być uczniem tej szkoły, ale nie miała pojęcia skąd go kojarzyła i dlaczego zwrócił się właśnie do niej. Serce zabiło jej mocniej - miała nadzieję, że nie były to wieści dotyczące jej siostry, której także tutaj nie widziała, a bardzo się o nią martwiła. Chociaż skąd jakiś nieznajomy jej człowiek miałby znać Lauren? Nie, to było mało prawdopodobne. A co, jeśli to znajomy Alana, który chciał przekazać jej pozdrowienia?
- O co chodzi? - spytała z bolesnym wyczekiwaniem, nie dając jednocześnie po sobie poznać, że przybycie mężczyzny bardzo ją zastanowiło i zmieszało. Utrzymywała swój wizerunek szczęśliwej i beztroskiej dorosłej kobiety po przejściach. Gry, gry, zawsze gry. Nie uwolnisz się od tego, Wendy.

Niestety Dick nie wywoływał u nikogo tutaj takich emocji takie jak u Wendy. Nikt nie oczekiwał jego postaci w tym miejscu. Zawsze był niegodny zaufania. Jeśli miał jakiś przyjaciół z lat szkolnych to już dawno się rozpłynęły w powietrzu i teraz tak jakby ich nie miał nigdy. Zresztą czy on kiedykolwiek miał przyjaciół? Nigdy nie zasługiwał na przyjaźń i teraz o tym wiedział. Czuł się w towarzystwie tych wszystkich ludzi jak jakieś piąte koło u wozu. Zresztą nikt tu nawet nie zwracał na niego uwagi. Ale on uparcie siedział w tym miejscu jak jakiś osioł. Miał swój cel, który dziś zamierzał osiągnąć. Tym razem jednak nie dążył do niego po trupach, dosłownie po trupach. Nikogo ostatnio nie zabił, na nikim nie wyżywał się, nie bił, nie karcił za jakieś głupoty. Dziś był innym człowiekiem, tak przynajmniej chciałby być.
Dlatego gdy usłyszał dźwięczny głos Wendy spojrzał na nią spokojnie, nawet z lekkim uśmiechem na twarzy. Taki niespotykany widok, Dick posłał jej uśmiech i to nie był jeden z tych uśmiechów, które mówiły tylko zaraz Cię zabiję. Był to na prawdę przyjazny uśmiech, nawet można by rzec, że był on teraz godny zaufania.
- Możemy porozmawiać? - zapytał spokojnie wciąż wlepiając w nią swój wzrok. Tak na prawdę właśnie sobie tak wyobrażał ową Wendy, adresatkę listu. Nie można zapomnieć po co jest to spotkanie i po co tu właśnie Dick się znalazł. Wiedział, że nie może rozmawiać z nią tutaj, przy tych wszystkich ludziach. Przy tych wszystkich, którzy nie mają do niego zaufania i czuł wzrok ich wszystkich, tak jakby każdy chciał go za chwilę wyprowadzić z tego miejsca, zabić, cokolwiek, by tylko taki człowiek jak Dick nie mógł istnieć. Dlatego też nie czuł się tu spokojnie, bezpiecznie, zresztą czy on kiedykolwiek czuł się bezpiecznie? Nie chyba nie. Nie po tym wszystkim, co robił tym wszystkim niewinnym ludziom jeszcze jakiś czas temu.
-Tylko nie tu.. - powiedział po chwili tak szybko, że Wendy nie zdążyła zareagować na jego poprzednie pytanie. W tej samej chwili szarpnął ją za ramię i szybkim krokiem oddalił się od tych wszystkich ludzi. Nie mógł znieść tego wzroku na swoich plecach, tego wzroku, którego może i nawet nie było, ale czuł go wszędzie, w każdym miejscu w jakim tylko się znajdował. Zawsze wtedy kiedy się pojawiał w miejscu publicznym miał wrażenie, że każdy wiedział, co takiego zrobił w swoim życiu, tak jakby wszyscy wiedzieli ile zła uczynił, ilu ludzi zamordował z zimną krwią, ilu wydał władzy. Czy to podchodziło pod chorobę psychiczną? Tak, raczej tak, w końcu były seryjny morderca nie mógł być w stu procentach zdrowy, prawda? Jednak wróćmy do tej dwójki. Dick po szarpnięciu Wendy szybkim krokiem poszedł z nią do jakiegoś cichego miejsca, klasy, pokoju..? Sam nie wiedział gdzie z nią poszedł. Wiedział jedno, że Wendy po takim ruchu czuła się przerażona i jednocześnie nie miała szans na odepchnięcie Dicka, był silnym mężczyzną, a ona tylko słabą kobietą, a przynajmniej taką była w porównaniu z nim. Ale nie chciał tego zrobić. Nie chciał  po raz kolejny dać ponieść się emocjom i znów być tym człowiekiem agresywnym jakim był kiedyś. Jak widać człowiek nie zmienia się z dnia na dzień, potrzebujemy na to czasu. A on poświęcił na to jeszcze zbyt mało. Dopiero po zamknięciu za sobą drzwi puścił Wendy zszokowany, co tak właściwie on teraz zrobił? Spojrzał przerażony na swoją dłoń, którą szarpał biedną dziewczynę. Dopiero później spojrzał na nią. Nie wiedział co się przed chwilą z nim stało. Podczas tej sekundy przemienił się znów w mordercę, tak znienawidzonego przez samego Dicka. Czy on na prawdę dziwił się jeszcze, że nie znalazł swojej kobiety życia? Naprawdę? Czy ten człowiek w ogóle na nią zasługiwał? Przecież nigdy nie wiadomo było, kiedy nastąpi u niego kolejny wytrysk agresji, który był mimowolny, nie do zatrzymania. On sam nie chciałby takich rzeczy robić swojej ukochanej, nie chciałby jej ranić w ten sposób, więc może i lepiej dla niej byłoby, gdyby nigdy jej nie spotkał. Jak widać były morderca do końca życia nie zasługiwał na szczęście u boku kobiety. W końcu człowiek nigdy się nie zmienia w stu procentach, prawda?
- Przepraszam. - wypowiedział te słowa bardzo cicho, wręcz niezrozumiale. Jeszcze nie dorósł do tego, by móc przepraszać za swoje czyny, a za to co się wydarzyło przed chwilą na pewno wypadałoby przeprosić, chociaż tyle mógł teraz dla niej zrobić. Uznał, że nie ma sensu tłumaczyć jej się z tego czynu, z tego szarpnięcia, które ewidentnie ją przestraszyło. Zamiast tego sięgnął pod swoją marynarkę, dosłownie tak jakby chciał wyciągnąć pistolet. W końcu taki ruch w takich momentach tylko to przypominał we wszystkich filmach, prawda? Ale nie miał przy sobie broni, wyrzucił ją dokładnie dziś rano. I dobrze, że to zrobił w końcu nie wiadomo co by teraz z nią zrobił jeśli tylko by mu wpadła do ręki. Kiedyś był w stanie zabijać ludzi, a tego się ot tak nie zapomina. Zamiast pistoletu wyjął spod swojej marynarki pognieciony kawałek papieru. Stary kawałek, pożółkły w końcu miał już z dziesięć lat. Bez słowa podał go w stronę Wendy. Uznał, że tutaj są zbędne słowa. Sama się przekona, co oznacza ten papierek gdy tylko go odczyta. On sam dokładnie go nie rozumie, nie mógł go rozumieć w końcu nie znał Alana w szkole, nie znał go dopóki nie spotkał go u mężczyzny, który go posiadał. Tak, Dick spotkał go jeszcze przed dniem śmierci. Jeszcze wtedy kiedy leczył innych. On także miał z jego usług skorzystać. Jednak wtedy zrezygnował z tego w ostatniej chwili i sam poszedł się leczyć u normalnego lekarza, co jak widać udało mu się.

wtorek, 9 lipca 2013

Rozdział XIX (Wendy i Dick)

Zjazd absolwentów. Dawno opuszczone miejsca, dawno niewidziani przyjaciele i wszechobecne wspomnienia, które wprawiały w nostalgiczny nastrój. Wendy, już dojrzała dwudziestodziewięciolatka, nadal nie mogła uwierzyć w to, że była w Londynie, tym ukochanym i znienawidzonym jednocześnie - otwierającym ramiona i nieprzyjaznym. Ten niegdyś piękny krajobraz zanieczyszczony był nienawiścią ludzi, która stoczyła nadnaturalnych do niewygodnych pozycji, z których teraz musieli sobie radzić, przede wszystkim trzymając w tajemnicy całe to spotkanie i odwiedziny w St. Bernard, gdzie przewodnikiem po tajemnych korytarzach wspomnień miał być stary Salinger, nauczyciel bez mocy. Wszyscy zgadzali się bezgłośnie, że warto było przeżyć niepokój dla tej magicznej atmosfery, którą Wingfield niemal wyczuwała swoim arystokratycznym nosem.
Doskonale znała umiejscowienie hotelu, w którym się zatrzymali i w którym odbywała się lwia część całego spotkania. Całe miasto znała zresztą jak własną kieszeń. Nigdy jednak nie była wewnątrz tego miejsca i czuła pewien powiew nowości, który już całkiem wprawiał ją w zmieszanie. Tak daleko od swojego miejsca zamieszkania, od Sacramento, a jednocześnie tak blisko od prawdziwego domu, domu z przeszłości, domu wspomnień, do którego nie zdążyła jeszcze dotrzeć, ale wiedziała, że będzie to trudna wizyta. Mimo wszystko.
Tak bardzo cieszyła się, że widziała wszystkie znane jej niegdyś twarze; większość więzów pozacierała się, nie będąc wystarczająco mocnymi do przetrwania rozłąki. Jednak niezależnie od tego, jakie stosunki łączyły ją kiedyś z każdym, cieszyła się na ich widok. Była innym człowiekiem niż kiedyś. Udało jej się pokonać chorobę, która wcale nie zniszczyła jej, a nauczyła cieszyć się z życia i zauważać jego wartości. Poza tym kochała i była kochana. Już nie tak egoistycznie, tak niedojrzale, nieszczęśliwie. Była naprawdę spełniona w związku z Chloe, swoją żoną - Boże, jak to nadal cudownie brzmiało - i kiedy opiekowała się małym aniołkiem Aaronem, chłopczykiem z adopcji. Kiedyś nie podejrzewałaby siebie o takie życie, ale teraz naprawdę jej się to podobało. W końcu otrzymała upragnioną stagnację po pasmach nieszczęść. I wszystko się zmieniło.
Wszystko, prócz jednego. Nie zmienił się jej dobry smak w dobieraniu ubrań. Czuła się doskonale w swojej   opalonej skórze, kiedy wchodziła do sali z wielkim przyozdobionym stołem, przy którym niebawem wszyscy mieli zasiąść. Na razie rozmawiali między sobą, witali się i niemal czuć było rodzinną atmosferę. Kiedyś nikomu nie przyszłoby to do głowy. Tak naprawdę to lata prześladowań przybliżyły do siebie tak zróżnicowany st. bernardowski światek. I Wendy poczuła wzruszenie, które odganiała intensywnym mruganiem, uśmiechając się jednocześnie do swojej drugiej połówki, która pospieszyła przywitać się z kimś. Ona także uśmiechnęła się do przyjaciela i ruszyła w jego stronę.


Dick tak jak było wspomniane wcześniej także był tym człowiekiem z talentem tak jak wszyscy inni z jego szkoły. Bo trzeba było wiedzieć, że on także tu niegdyś chodził. Też uczęszczał na lekcje, zbierał dobre oceny, ale także i te gorsze. Bawił się razem ze wszystkimi na imprezach organizowanych nawet i często z błahego powodu takie jak zaliczenie semestru albo i imieniny Ani (ani moje ani twoje). Zawsze dobrze wspominał czasy swojej młodości. Jednak ona przeminęła z wiatrem. Teraz był dorosłym człowiekiem. Miał już swoje racje, przemyślenia, swój charakter, który zmienił się drastycznie od czasów szkolnych. Kiedyś był zapatrzonym człowiekiem w teraźniejszą władzę. Zresztą w końcu nawet teraz jest częścią niej. Przyłączył się do władzy te parę lat temu i tak pozostał w niej aż do dziś. Ale już nie długo planował ucieczkę z tego beznadziejnego państwa, które tylko potrafiło zabijać uczciwych ludzi z błahego powodu, bo posiadały one moce, które nie były mile tu widziane. On sam taką posiadał, ale jednak on był potrzebny władzom. Owszem jego moc była tajemnicza, nikt tak na prawdę do końca nie wiedział o co w niej chodzi, na czym polega. Ale jednak wszyscy wiedzieli, że ją ma i nieraz patrzeli na niego zwykli ludzie podejrzanym wzrokiem. Bo tak zwykli ludzie bali się takich ludzi jak on. A dlaczego teraz planuje ucieczkę z tego miejsca? Zrozumiał, że całe swoje dotychczasowe życie źle kierował. Ta sytuacja z Alanem dała mu wiele do myślenia, wiedział, że nie zasłużył na takie traktowanie. Tak jakby obudził się w nim drugi człowiek, drugi Dick. Już nie był tym, który w czasach szkolnych potrafił na każdym kroku spowodować bijatykę, w której prawie zawsze wygrywał. Był królem i władcą wszystkich bijatyk spowodowanych w tym miejscu. A dziś? Dziś planował wszystko naprawić. Tylko czy się da? Przyjechał na ten zjazd tylko z jednego powodu, miał nadzieję, że Wendy tu się pojawi. Ta Wendy z listu, którego zabrał Alanowi podczas ostatniego ich spotkania i jedynego. Czuł podświadomie, że i ona tu się zjawi, że nawet ta Wendy posiada talent, który teraz musi ukrywać. Wierzył, że ją tu spotka nawet jeśli z czasów szkolnych jej nie pamięta. Bo przecież nikt nie był w stanie pamiętać wszystkich z tej szkoły, prawda? W końcu było tu sporo uczniów za czasów świetności szkoły. Nie mógł opuścić tego kraju bez spotkania się z nią i dania jej tego listu. Miał wrażenie, że ta jedna kartka była ważna, choć nawet nie było tego po niej widać.
I nie pomylił się już wchodząc na salę, gdzie miała odbyć się uczta powitalna. Usłyszał imię Wendy, nie wiedział dokładnie skąd to imię do niego doszło, ale niemal natychmiast odwrócił się za siebie, bo wydawało mu się, że z tej strony usłyszał to imię. Zauważył tam grupkę osób stojących nieopodal jego. Postanowił do nich podejść. Nie obchodziło go to, że stała tam w towarzystwie więcej osób. Nie był już tym nastolatkiem, chłopakiem, który bał się podejść do dziewczyn, które stały w grupie. Był w końcu dorosłym mężczyzną, który wiedział po co tu przyjechał. Ale jednak bał się, że jej tu nie spotka, że imię które przed chwilą usłyszał było tylko wytworem jego wyobraźni. Nie wiedział nawet jak owa dziewczyna wyglądała, co się z nią stało i czy w ogóle mogłaby tu się znajdować? Nie wiedział o niej nic więcej oprócz tego, że ma coś wspólnego z Alanem i że ma na imię Wendy. Nic więcej, żadnych szczegółów.
-Wendy? - zapytał, gdy tylko podszedł do tej grupki osób, od której wydawało mu się, że usłyszał to imię. Nie wiedział dokładnie na którą z dziewczyn spojrzał, więc wybrał pierwszą z brzegu dziewczynę, brunetkę. Nawet zapomniał w tej sytuacji o dobrym wychowaniu. Zapomniał, że z grzeczności wypada przeprosić, że im przeszkodził, ale teraz zapomniał o tym po prostu zapomniał, a przecież był wychowanym mężczyzną, aż dziwne, że był jeszcze samotnym mężczyzną. Nigdy nie myślał o żonie, dzieciach, dopiero teraz gdy się zdecydował wyjechać z tego kraju myślał o tym, co to by było gdyby miał żonę, dzieci? Czy byłby dobrym ojcem i mężem? Niegdyś nie kontrolował swojej agresji, robił to co mu tylko przyszło do głowy. Miewał napady agresji jeszcze parę lat temu to dlatego władza uznała, że był idealnym kandydatem, by im pomagać. Pewnie dlatego każda kobieta, która się w jego życiu pojawiła uciekała z daleka od niego gdy tylko widziała te jego napady złości. Sam wiedział, że wtedy nie był dobrym kandydatem na męża, a o roli ojca już nawet wolał nie myśleć. Ale teraz był inny, chciał zatrzeć swoje dawne złe wrażenie. Tylko nie wiedział czy potrafił to zrobić. Nawet widział jakie zostawił wrażenie dziś, na zjeździe. Każdy odwracał wzrok gdy tylko on się pojawił. A jego armia, którą stworzył będąc tu uczniem już dawno się rozpadła. Nawet oni odwracali się do niego plecami.  Stracił przyjaciół przez swoje dawne zachowanie. Teraz nie miał nikogo. Bał się, że Wendy przez te wszystkie historie szkolne z nim związane nawet nie będzie chciała porozmawiać. Jednak mimo wszystko czekał na odpowiedź dziewczyn miał nadzieję, że za chwilę odezwie się Wendy, że ona tu była i będzie mógł jej przekazać tę kartkę od Alana.

sobota, 29 czerwca 2013

Rozdział XVIII (Wendy i Alan)

Życie to nieustanna walka. Walka o siebie, z własnymi słabościami, z przeciwnościami losu. Dni Wendy, naznaczone właśnie takimi bitwami, do tej pory wystarczająco beznadziejne, stały się jeszcze gorsze. Fatalne.
Do tego wszystkiego doszła także walka z ludźmi, z którymi dziewczyna w ogóle nie chciała mieć do czynienia. Dopiero niedawno stanęła na nogi, a teraz ponownie tonęła, nie widząc znikąd ratunku. Wszędzie szykanowanie, prześladowania i podejrzliwe spojrzenia. Zabrakło dla niej miejsca nawet w klinice, do której zawsze chodziła.
Jeszcze rok temu to państwo wydawało jej się tak wielką oazą spokoju; tak ciepłe, tak bezpieczne i przyjazne. Jej światopogląd, jak i ona sama, zmieniły się po pobycie w ośrodku wallingfordzkim. Właśnie tam nauczyła się cierpliwości, dystansu do siebie i do życia. Napełniona została pozytywną energią, wyzbyła się negatywnych myśli i żalu po swoich włosach. Już nie płakała za każdym razem, jak widziała gołą skórę na swojej głowie, zawsze skrywaną pod naturalną peruką i idealnie dobraną chustą lub kapeluszem. Już nie wymiotowała tak często, nie spała tyle i nie poddawała się za każdym razem, gdy przyjmowała chemioterapię. Z każdym dniem coraz mężniej przeciwstawiała się codzienności i coraz śmielej patrzała w przyszłość. Ludzie, którym na niej zależało powinni byli być z niej dumni.
Wszystko to jednak odbywało się na łonie natury, gdzie życie toczyło się swoim zwyczajnym torem, miało swoje miejsce i uzasadnioną działalność. Co innego jednak, gdy wkroczyła znów do świata ludzi. Ledwo zdążyła skończyć szkołę,  znów odwrócił się przeciwko niej i już nie była taka silna jak przedtem, zapomniała o wsparciu Alana, Aidena, przyjaciółek i rodziców.
Trudno jednak było mówić o szczęściu, gdy wszyscy z jej bliskich, a także ona, znaleźli się w niebezpieczeństwie. Polityka państwa była na tyle okrutna, że nie chciała myśleć co stało się z ludźmi nadnaturalnymi, którzy trafili w ręce władz. Była w stanie określić to tylko jednym słowem. Koszmar. Myślała, że już wszystko miała za sobą, ale była to nieprawda. Teraz bała się nie tylko o siebie – także o innych i było to jeszcze gorsze, pełne niepokoju uczucie.
Nadzieja. Nie tylko to jedno zapamiętała ze spotkań z Alanem, ale to właśnie dzięki temu nie poddała się od razu. Nauczyła się, że zawsze warto mieć nadzieję i miała ją także w tej chwili. Było nią USA. Miejsce, gdzie nie było prześladowań, gdzie bez obaw mogła posługiwać się swoją mocą i nie było zagrożenia, że skończy w więzieniu czy na torturach. Ameryka jawiła jej się jako wielki nieuchwytny kontynent, a jednocześnie marzenie, przyjazny ośrodek i bezpieczne zaplecze, gdzie zawsze mogła się schować.
Nagliły ją przede wszystkim słowa Aidena, który radził jej, żeby uciekała. Jak najszybciej i jak najdalej. Miała już dość walki i chciała spokojnie wyzdrowieć do końca, więc nie zwlekała jak kiedyś. Życie jej oraz jej bliskich było dla niej bardzo cenne, cenniejsze niż jeszcze rok temu. Dlatego właśnie wielokrotnie prosiła swoją młodszą siostrę, także obdarzoną mocą, aby poleciała razem z nią. Roztaczała przed nią wizje spokojnej oraz bezpiecznej oazy, ale – niestety – Lauren nie udało się do tego przekonać. Była głucha na argumenty siostry i zdecydowana pozostać w walce przeciw rządowi. Uparta jak oślica, która sama dobrowolnie idzie na śmierć. Tak to przynajmniej odbierała Wendy, która była wobec tego bezsilna.
I właśnie przez to w tej chwili leciały jej łzy tak gęsto, że nie widziała, jakie ciuchy pakuje do walizki. Raniła ją odmowa siostry – tak bardzo się o nią bała. Płakała ze złości i z bezsilności; już nie miała mocy, żeby przeciwstawiać się wszystkiemu, żeby walczyć. Zużyła już swoje siły na własne bitwy i uciekała. Kolejny raz. Tym razem chroniąc własne życie, a nie je pogarszając. Wiele od tamtej pory się zmieniło.

Pożegnanie z najbliższymi było dla niej najtrudniejsze, chociaż wiedziała, że nie grozi im nic strasznego. Najbardziej martwiła się o Lauren, jednak powierzała ją opiece ojca i macochy. Miała nadzieję, że nic jej się nie stanie – nie przeżyłaby tak wielkiej straty. W obecnej chwili chciała walczyć, bo wiedziała dla kogo to robi. Nawet nie mogła myśleć, że jej zabraknie – wtedy nie miałaby siły, żeby zmierzyć się z chorobą, chociaż tak bardzo pragnęła żyć. Żyć i patrzeć, jak dorastają jej dzieci, jak zmieniają się jej przyjaciele i jak zmienia się świat. Oby na lepsze.
Ostatnią myślą, która nawiedziła ją, gdy samolot wzbijał się z asfaltu londyńskiego lotniska, był Alan. Co się z nim działo? Miała nadzieję, że – tak jak ona – znalazł schronienie za to, że tak wiele dla niej zrobił. Bo on zasługiwał na dobro, a ona nie.
Następnie były już tylko szare chmury i nadzieja lepszego jutra, które mogło nie nadejść. Pojedyncza łza tęsknoty pojawiła się na nieskazitelnym policzku Wendy, która ukradkiem starła ją rękawem jedwabnej bluzki.


Marzenia, cele, sukcesy jaką miały wartość w naszym życiu kiedy stajemy nad przepaścią? Żadną. Zostajemy sami, skazani jesteśmy tylko na swoje decyzje, w jednej chwili nasze życie może się skończyć. W każdej chwili możemy stracić wszystkich swoich przyjaciół, rodzinę, a nawet i wrogów, którym życzyliśmy wiele razy najgorszego losu jaki tylko może zesłać na nas Bóg. A właśnie Bóg, czy on w ogóle istnieje? Czy włada taką mocą, by w jednej chwili zmienić nasze życie? Skoro istnieje to czemu pozwolą na wszelkie nie szczęścia na tym świecie? Głód, prześladowanie, torturowanie niewinnych ludzi. Czy tego właśnie Bóg nie powinien czasem zaprzestać? Nie powinien stworzyć każdemu człowiekowi swoją oazę szczęścia od razu? Nie pozwalając nikomu na świecie na cierpienia? Przecież to właśnie to powinno być głównym celem Boga. Więc dlaczego to wszystko nadal istnieje na tym parszywym świecie?

Alan Żółtkiewicz już dawno stracił nadzieję, które pokładał w talencie Boga, w którego niegdyś tak mocno wierzył. Jak widać nawet katolik Polak potrafi zwątpić w swojego największego Boga, który to niby dawał każdemu szczęście jakie tylko mógł sobie wymarzyć. Wszelkie marzenia i cele w życiu Alana znikły w mgnieniu oka. Szybko się w jego życiu pojawiły i równie szybko znikły z jego głowy jakby były to tylko marzenia dotyczące potrawy na obiad na następny dzień. Człowiek na każdym kroku miał być tym najsilniejszym, najmądrzejszym i przede wszystkim najwytrwalszym. Ale nikt nie był idealny. Każdy miał swoje słabości. Niektórzy mniejsze, niektórzy większe. Jednak każdy nie był na tyle silny, by móc być w stu procentach szczęśliwym.
Ostatni szczęśliwy moment jaki mógł zapamiętać do końca swoich dni Alan było rozdanie świadectw. W końcu uzyskał świadectwo z wynikami jakie sobie wymarzył. Jego praca przez te wszystkie lata została potwierdzona na jednym małym świstku, który był dla niektórych tylko kawałkiem papieru, ale dla Alana był wymarzonym i jedynym w swoim rodzaju. Alan miał swoje plany na przyszłość. Planował wyjechać z powrotem do Polski, do swojej rodziny, za którą bardzo się stęsknił. Chciał tam stworzyć swoją rodzinę, spełnić swoje wszystkie marzenia. Było już wszystko gotowe. Bilet powrotny leżał w jego biurku już dawno. Z jakieś parę miesięcy. Wolał załatwić to szybciej, by czasem nie zabrakło dla niego miejsca. Może kiedyś zaprosiłby Wendy do swojej oazy szczęścia w Polsce? Czemu nie. Owszem w szkole po ostatnich wydarzeniach nie widywali się zbyt często. Ona zajęta leczeniem, on nauką. Ale nie martwił się tym, wierzył w szczęśliwą przyszłośc ich obydwoje.
Jednak marzenia jego prysły w jednej chwili.
Był deszczowy poranek, wczesny poranek gdy do jego pokoju wtargnęły służby. Wiedział, co działo się teraz w tym kraju dlatego cieszył się, że już jutro wyjedzie z tego miejsca i będzie bezpieczny w Polsce. Jednak nie zdążył. Aresztowano go jak jakiegoś mordercę. Wynosili go na widoku wszystkich. Wtargnęli do niego z psami, które szczekały na niego jakby naprawdę coś zrobił. Wszyscy sąsiedzi mimo wczesnej pory zdążyli się zorientować co się dzieje. Nawet jeśli nic nie zrobił wiedział dlaczego został aresztowany. Dowiedzieli się o jego mocy, to był oczywisty powód wiedząc co się działo teraz z takimi ludźmi jak on. Ale on miał korzenie angielskie prawda? Od strony matki. A przecież takie osoby były tak jakby chronione prawda?  Jednak nazwisko robiło swoje. Na nic zdały się jego papiery potwierdzające jego korzenie. Nazwisko było nazwiskiem. Może i by pomogła zmiana nazwiska natychmiastowa, ale nie zdążył. Władza nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień z jego strony. Został umieszczony w obleśnym więzieniu. Bez dostępu do światła, wody, jedzenia. Owszem dawali mu raz dziennie posiłki, ale racja pokarmowa składała się niemalże z takiej samej ilości jak w więzieniach dla Żydów podczas wojny. Okno także było, ale na tyle małe, że światło dochodzące do celi było bardzo minimalne. Dokładnie tak samo minimalne jak nadzieja Alana na wyjście z tego miejsca. Alana, który niegdyś zrobił bardzo wiele dla innych teraz był traktowany gorzej niż pies. Jedzenie wrzucano do niego przez małą szparę w drzwiach, a czasem nawet wchodził rozwścieczony strażnik i go po prostu bił. Chłopak nie znając powodu nawet nie odważył się sprzeciwić, bo po co? Wtedy byłoby gorzej, więc czekał spokojnie na śmierć albo na jakiś cud, który i tak nigdy nie miał nadejść.
Jednak pewnego dnia światło oświetliło małą szparą  skuloną postać Alana w rogu. Był wykończony, ale zaciekawiony tym światłem i nie czując kolejnego kopania po dłuższej chwili podniósł swoją głowę, by mógł zobaczyć kto przerywał teraz jego umieranie. Jego oczom ukazały się dwie postacie. W jednej z nich rozpoznał znanemu mu wcześniej strażnika więzienia, ale drugiego nie znał. Mężczyzna widać było, że należał do milionerów. Był ubrany w elegancki garnitur i raz po raz przyglądał się Alanowi. Szeptali o czymś między sobą. Chłopak nie był w stanie usłyszeć o czym rozmawiali, więc i skulił się po raz kolejny czekając na swoją porcję kopania cierpliwie, bo niby po co owy mężczyzna tu przyszedł jak nie po to? Jednak nie doczekał się.
-No dalej! Ruszaj się gówniarzu! - Alan poczuł mocne szarpnięcie w ramię ku górze. Powolnie wstał z swojego miejsca zaskoczony tym wszystkim. Czyżby go stąd zabierał? Ale niby po co? Przecież teraz jest uznawany za podczłowieka w tym kraju. Ale jednak jak się okazało wyszedł na wolność. Wraz z nieznanym sobie mężczyzną wyszedł z więzienia. Nie odzywał się, nie miał na tyle odwagi, by spytać się dokąd go zabiera. Niemal natychmiast jak wepchnął go do skromnego pomieszczenia, wręcz schowka, w mieszkaniu tego mężczyzny dowiedział się, że ma zneutralizować jego chorobę. Nie wiedział co do za choroba, ale patrząc na niego wiedział, że nie był to zwykły katarek, musiało być to bardziej poważnego. Teraz dowiedział się po co, akurat jego zabrał z więzienia, by przetrzymywać go tutaj, w kolejnym obskurnym miejscu, za pewne po raz kolejny z podłym jedzeniem i traktowaniem, tego był pewny. I właśnie teraz jakaś siła uwidoczniła się w Alanie i wstał energicznie z swojego miejsca patrząc na owego mężczyznę obojętnym wzrokiem i mówiąc mu stanowczo, że nie będzie tego robił. Nie wyjaśniając dlaczego, tylko po prostu odmówił mu. Wiedział doskonale, że po takim czymś na sto procent jego organizm bardzo szybko nie wytrzyma. Był tego pewny, a przecież mógł chociaż spróbować się sprzeciwić? Prawda? I na próbach się skończyło. Zaraz po tych słowach Alan usłyszał szyderczy śmiech z strony jego towarzysza.
- Nie po to za ciebie płaciłem, byś sobie tu siedział! - krzyknął prosto w jego stronę i nagle pojawiło się dwóch kolejnych mężczyzn, którzy zaczęli go bić ze wszystkich swoich sił. Alan błyskawicznie upadł na podłogę. Nie miał siły obronić się. Zresztą i tak nie miał najmniejszych szans z tymi dwoma mężczyznami. Jednak gdy już chłopak był odpowiednio jak dla nich zakrwawiony swoją krwią zatrzymali się. Alan w tym momencie wypluwał swoją krew, która nagromadziła się w jego ustach. Przynajmniej miał chwile wytchnienia od uderzeń.
- Więc będziesz mnie leczył czy nadal się będziesz upierał? - zapytał mężczyzna przykładając do jego skroni pistolet. Ale wtedy Alan już się więcej nie odezwał. Już do końca swoich dni się nie odezwał. Posłusznie leczył dzień po dniu mężczyznę i wiele innych z jego armii. Nie wiedział za ile poszła jego osoba pieniędzy. Ale przypuszczał, że za nędzne grosze go zabrał, bo po co w więzieniu taka osoba jak on? Zawsze mogło się łatwo zwolnić miejsce i ktoś inny siedzieć w tej jego celi. A teraz Alan miał kolejne swoje życie, równe nędzne jak poprzednie. Wykańczał sam siebie powoli i boleśnie. Chłopak miał ciągłą gorączkę, niedożywienie związane z małymi racjami pokarmowymi i brak nadziei na lepsze życie. Jego nadzieja skończyła się wraz z dniem, kiedy został aresztowany.
W taki sposób mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące, a może i już rok? Nie był w stanie mierzyć czasu. Nie orientował się jaki mamy teraz dzień czy też porę roku. Może siedział tam tydzień, a może i wiele miesięcy. Było dla niego to bez znaczenia. Czas przestał się dla niego liczyć tak jak wszystko inne. Marzył tylko o śmierci i jego marzenia niedługo miały się spełnić.
Mężczyzna widząc, że miał z niego już coraz mniejszy pożytek wywiózł go gdzieś, nie wiadomo gdzie, na pole, a może jednak do lasu? Albo po prostu na opuszczoną ulicę? Alan mógł być teraz pewny tylko tego, że po wyrzuceniu jego z samochodu ludzie mężczyzny skopali go jeszcze tak jakby nie byli jeszcze pewni, że Alan nie miał szans na przeżycie. I zostawi go tam, samego, bez pomocy. Ludzie przechodzący obok nie zwracali na niego najmniejszej uwagi na chłopaka leżącego w rowie, który już był u kresu wytrzymałości. Był dla nich niewidoczny, nie był godny na jakąkolwiek uwagę. Nie był godny nawet traktowania jak psa. Był nikim dla wszystkich mieszkających w tym mieście. Nawet nie wiedział gdzie jego życie teraz się zatrzymało. Czy był teraz w mieście? Nie wiedział nic o tym równie tak samo jak jego przyjaciele i rodzina. Nikt nie wiedział gdzie się teraz znajdował i on sam tego nie wiedział.
Nieobecnym już wzrokiem zdołał zauważyć czyjeś nogi stojące tuż przed nim. Nie wiedział czyje to były. Może jednak ktoś chciał mu pomóc? W kimś jeszcze były jakieś nikłe nadzieje? Jakieś pokłady ludzkości w tym człowieku były jeszcze? Jednak jego towarzysze nadal nie odkryli swojej ludzkości w sobie i po słowach "Dick uspokój się! Daj mu zdechnąć!" odeszli i już więcej nikt nie odważył się zatrzymać choć na chwilę przy Alanie. Nikt już nie był skory do udzielenia mu pomocy. Każdy już postawił nad nim krzyżyk.
Alan Żółtkiewicz został stracony przez to z czym się urodził. Przez swój talent jego osoba przestała istnieć. Jego cierpienia w końcu się zakończyły. Teraz już mógł tylko odpocząć. Szkoda tylko, że już nikt więcej nie dowie się o nim niczego więcej. Zostanie zapamiętany tylko jako ten, który zasłużył na takie traktowanie i ludzie mogliby urządzić imprezę na wieść, że zginął taką śmiercią gdyby tylko wiedzieli w ogóle o jego istnieniu.

Dick, ten który chciał mu pomóc, wrócił do tego miejsca, jednak było już za późno. Ale znalazł przy nim kartkę zaadresowaną do niejakiej Wendy. Nie wiedział po co, skoro nie znał tej dziewczyny, zabrał tą kartkę ze sobą, a ciało Alana zakopał nie pozwalając, by był pożywieniem dla kruków i wron. I sam wrócił do swojego miejsca nie mówiąc nikomu nic o tym, co tutaj robił. Wtedy mógłby trafić na taki sam los jak on. On także był nadprzyrodzony, on także chodził do tej samej szkoły, co on. Jednak mu się bardziej poszczęściło i zaproponowano mu przyłączenie się do władzy, co zrobił i tym sposobem nawet jeśli działał przeciwko sobie to był uratowany przed takim losem jaki to spotkał Alana.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

2014 rok

Świat tak jest ułożony, że wszystko po jakimś czasie ulega zmianom. Niektórzy nie mogą się z tym pogodzić, inni wyczekują ich z niecierpliwością. Niezaprzeczalną prawdą jest jednak to, że zmiany są potrzebne i nieuniknione. Bez nich życie byłoby zbyt monotonne.
Jednak Wendy i Alan nigdy nie mogli narzekać na nudę w swoich egzystencjach. Każde z nich miało swoje sprawy i zbyt było zaprzątnięte sobą, żeby wsadzać nos do polityki. Niestety, jakiś czas później musieli się z tym zmierzyć.

To był piękny czerwiec 2014 roku. O tej porze wszyscy żyli już tylko nadchodzącymi wakacjami, które na pewno zapowiadały się wspaniale - podróże, wycieczki, egzotyczne plaże, a dla niektórych tylko ciepło słońca i wieczna beztroska w murach swojego pokoju. Właśnie takie skojarzenia przychodziły na myśl, gdy mówiło się 'koniec szkoły'. To był koniec także dla naszych bohaterów, absolwentów sławnej i zarówno tajemniczej placówki St. Bernard.
Chwilę później pozbyła się ona jednak swojej otoczki niezwykłości przez angielski rząd, który rozpoczął całkiem nową erę radykalnych poglądów. Dla osób obdarzonych nadnaturalnymi mocami państwo, w którym do tej pory czuli się bezpiecznie, stało się wiecznym potępieniem, klatką, z której nie ma drogi ucieczki oraz pasmem cierpień i prześladowań. Wiele ludzi wystąpiło przeciwko mocom, których tak naprawdę się obawiało; nadnaturalnych obarczono także winą za krach na giełdzie.
Tego było już za wiele.
Uruchomienie tajnej policji oraz działający system kar w postaci więzień i tortur sprawiło, że wiele nadnaturalnych - w obawie o swoje życie - uciekło do pastw, w których można było znaleźć schronienie - USA bądź Rosji. Reszta, niemająca perspektyw na wyjazd, przyłączyła się do współpracy z rządem lub padła ofiarą jego prześladowań.
Świat nie widział tak skrajnych zachowań od drugiej wojny światowej i z przerażeniem oraz bezczynnością przypatrywał się poczynaniom angielskich radykalistów; dla naszych bohaterów był to czas, który zaważył na ich przyszłych losach i odwrócił wszystko do góry nogami.

piątek, 31 maja 2013

Rozdział XVII (Wendy i Alan)

Bliskość chłopaka jeszcze spotęgowała się, kiedy ją przytulił, a był to tak czuły i przyjacielski gest, że dziewczyna od razu poczuła wzruszenie. Niechciane łzy pojawiły się na krawędzi jej oczu, zamazując jej całkowicie obraz jaskini, jaki miała jeszcze przed chwilą. Chłonęła jedynie tę atmosferę bardzo intymną, bardzo swojską i przyjemną. Nie chciała teraz niczego więcej, jak tylko czuć nieme alanowskie wsparcie i takie właśnie mu dawać. Wczepiła się dłońmi, zniszczonymi dłońmi - kobiety, która została zmuszona do haniebnej pracy - w jego fantazyjny ciepły sweter i zaciskając mocno oczy - przez co na policzki wypłynęły malutkie kropelki łez - wtuliła się w jego ramię. I wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Jego zapach był łagodny i przywodzący na myśl bezpieczeństwo - ale może tylko jej się tak wydawało poprzez nagromadzenie uczuć.
Motyl, który otrzymała od Alana jeszcze w opuszczonej sali, naprawdę pomagał jej przezwyciężyć lęki. Poza tym wciąż miała w głowie metaforę, którą uraczył ją na koniec - niech odradza się razem z tobą. I właśnie tak sobie to wyobrażała. Że jest zamknięta w kokonie, że kiedyś stanie się tak dojrzała i piękna jak ten motyl. Że to wszystko minie i jeszcze będzie dobrze. Trzymała więc wciąż ten twór papieru w ręku, jakby miała nadzieję, że cały czar z jego sztucznych skrzydeł zostanie przelany na nią. Nie zniosłaby, gdyby motyl leżał zamknięty w pudełeczku, ale także nie zostawiała go nigdzie na pastwę losu - o nie. Jego zniszczenie zawdzięcza ona tylko sobie, ale był on pognieciony w sposób rozpaczliwy i częściowy. A ona nie chciała go zamieniać na lepszy model, gdyż wtedy nie byłby tym samym. Nie stanowiłby metafory jej po chorobie.
- Nie, tylko trochę - odpowiedziała, nieco zaskoczona, że chłopak wspomniał o tej rzeczy po tak długim czasie, jakby czytał jej w myślach. Dla niej był to talizman, coś ważnego, a on mógł o tym zapomnieć. Ale nie. Najwyraźniej tego nie zrobił, najwyraźniej czytał jej smsy. I była mu za to dozgonnie wdzięczna.
Mogłaby tak trwać w tym uścisku przez cały czas, ale po jakimś czasie bezczynności jej mięśnie znowu zaczęły drżeć niebezpiecznie, przez co przestraszyła się i powoli wyswobodziła się z jego uścisku, starając się, żeby wyszło to bardzo naturalnie. Uśmiechnęła się nawet do niego, wdzięczna za te oczyszczające chwile, które bardzo jej pomogły. Czuła nawet łzy na policzkach i pod powiekami, ale nie pokwapiła się, żeby coś z tym zrobić. Naciągnęła tylko rękawy szarek bluzki na dłonie i spojrzała na chłopaka.
- Ten motyl bardzo wiele dla mnie znaczy i zachowam go takiego, jakim jest - powiedziała pewna swoich słów. Bardzo podobało jej się także same wykonanie i zastanawiała się, czy ona także potrafiłaby coś takiego zrobić. Nie wyglądało na bardzo skomplikowane, ale znając życie pewnie takie właśnie było. Od zawsze uważała, że origami to wspaniała sztuka i nie mogła oprzeć się, żeby nie podręczyć o to Alana. - Jakie wspaniałości jeszcze tworzysz? - spytała z żywym zaciekawieniem.

Odsunęła się od niego tak nagle, ale w sumie nie widział w tym nic złego, cóż może nie była osobą, która się lubiła długo przytulać zresztą ile to też można było się przytulać? Tyle im w stanowczości wystarczy, a przynajmniej na jakiś dłuższy czas.
zachowam go takiego, jakim jest, czyli jednak był już nieźle zgnieciony, ale cóż skoro takiego chce to niech ma. W sumie nie dziwił się jej, przecież ten motylek coś symbolizował między nimi. Musiał zostać taki jaki jest do końca swoich dni. Przecież poprzez te pogniecenia też i zachował w sobie jakieś wspomnienia związane z Wendy, cóż dla niej znaczył i to nawet od początku pewnie, jak tylko na niego spojrzała. Ale w sumie bał się, że przez te pogniecenia jego motylek już nawet nie przypominał motyla tylko rzeczywiście jakąś ohydną larwę, czy coś w tym stylu. A przecież miał wzrastać razem z nią, a papier już raczej nie będzie ładniejszy tylko brzydszy. No ale niby jak papier miałby wzrastać? Ach to głupie myślenie Alana i mnie już dobijało, więc już koniec, tych rozmyślań na tym jak papier może się rozwijać.
W sumie przy tych jej słowach zaśmiał się też uroczo, bo co jak co ale już emocje jakoś rozładował , a to zdanie go rozbawiło? Sam nie wiedział czemu go to tak rozbawiło, ale jednak tak już miał. Bo to w sumie tak w zasadzie sama siebie zaprzeczyła, bo niby nie wyglądał tak źle, ale mówiąc to, że zachowa taki jaki jest znaczyło wiele, np. to że rzeczywiście nie wygląda lepiej, ale taki wygląd jej pasuje.
I teraz zastanowił się nad jej pytaniem.. co on jeszcze potrafi zrobić? W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zazwyczaj i tak robi utarte już tory i zawsze były to właśnie jakieś proste motylki, smoki i tym podobne. Ale w sumie i raz na tydzień co najmniej próbował czegoś nowego i cóż zawsze mu to wychodziło. Może i nie za pierwszym razem ale jednak. Zawsze coś mu wyszło. Więc czyżby potrafiłby wszystko zrobić po pewnym czasie? Tak chyba tak, tak mi się wydaje przynajmniej. Wiadomo nad czymś nowym by musiał posiedzieć dłużej ale jednak w końcu by zrobił.
-A co chcesz coś nowego? - zapytał. Nie mówił tu o tym żeby zamienić na coś innego jej motylka tylko po prostu by zrobił jej coś dodatkowo, coś po za tym motylkiem. Nie zamierza jej go odbierać, a gdzie tam. Chce tylko żeby miała coś jeszcze jeśli tylko by chciała oczywiście.
-Nie wszystko wychodzi po pięciu minutach tak jak ten motylek... ale myślę, że wszystko by mi wyszło po jakimś tam czasie. - dopowiedział po chwili odpowiadając dopiero teraz w sumie na jej pytanie, ale chyba lepiej później niż wcale co nie?
-A może ty chcesz coś zrobić? - zapyta po chwili z uśmiechem przyglądając jej się. Przecież co do nauki nigdy nie jest za późno. Owszem on już się tego uczył od dziecka, ale i tak na pewno i Wendy by coś wyszło. Nawet jeśli miał by wyjść to jakiś mutant, a nie to co miało wyjść, ale zawsze coś. Zawsze można tworzyć swoje własne zwierzątka i kształty, a co tam.

I nastała wśród nich naprawdę przyjazna atmosfera, a Wendy pierwszy raz w tym strasznym miejscu poczuła się bardzo swojsko i miło.
Przyszła do niej myśl bardzo kusząca, żeby stworzyć coś w końcu dla kogoś, a nie dla samej siebie. Chociaż drżenie rąk na pewno nie było komfortowe, to jednak chciała spróbować.
- Tak, pomożesz mi zrobić ptaka? - spytała z łagodnym uśmiechem.
Ucieszyła się jak dziecko, kiedy zgodził się na to - w końcu poczuła choć pierwiastek beztroski, której tak bardzo jej brakowało. Tworzenie tej wspaniałości ze zwykłej kartki papieru wyrwanej z zeszytu w kratkę było czymś, co Wendy na pewno zapamięta na długo. Nawet nie obejrzeli się, kiedy zapadł zmrok, więc wrócili do baraków, Wingfield bezpiecznie eskortowana przez przyjaciela Alana, z ktorym miała pozostać już na zawsze.

piątek, 24 maja 2013

Rozdział XVI (Wendy i Alan)

Tego właśnie się obawiała. Już od dawna miała niejasne przeczucie, że z Alanem na pewno nie było tak dobrze, jak mogło się wydawać. Już sama ociężałość jego ruchów po użyciu mocy wskazywała na nieziemskie zmęczenie i przeciążenie. Być może wtedy zaszył się gdzieś, żeby wylizać swoje rany. Nie mogła sobie wyobrazić, jak trudne to musiały być dla niego dni. Pewnie prawie takie, jak dla niej. Ale on jej pomógł. Pomógł mimo wszystko, mimo że zapewne zdawał sobie sprawę z konsekwencji, tych realnych jak i domniemanych. I właściwie sama nie wiedziała, dlaczego to zrobił. Zastanawiając się nad tym teraz, zupełnie bez dawnego oszołomienia i łapania się ostatniej deski ratunku, stwierdziła, że gdyby ona została postawiona na jego miejscu, na pewno nie zgodziłaby się. Nawet jeśli przejąłby ją los danej osoby, nigdy nie naraziłaby własnego zdrowia (życia?) dla kogoś, kogo kompletnie nie znała. Jednak Wendy już zdawała sobie sprawę, że ona i Jelonek to dwie zupełnie różne osoby. Dwa odmienne poglądy na świat, na ludzi; całkowicie inne charaktery i środowiska. Mimo wszystko czuli ze sobą jakąś więź, nawet jeśli nie potrafili jeszcze ze sobą rozmawiać bez wahania w głosie. Najważniejsze było jednak to, że mogli powiedzieć sobie dużo. Na bardzo trudne tematu.
Uderzył ją ogromny smutek i przygaszenie chłopaka, a właściwie nie wiedziała do końca, czym było to spowodowane. Co prawda przy niej - emanującą rozpaczą już na kilometr - każdy człowiek, który posiadał jakieś uczucia, na pewno nie skakał z radości, ale na pewno nie przeżywał wszystkiego aż tak. Za miną Alana kryły się inne sprawy, problemy osobiste i własne przemyślenia, w które dziewczyna wcale nie chciała ingerować. Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko... wesprzeć go, kiedy tego potrzebował. Och, przecież ona tak rzadko wspierała ludzi. A wszyscy tak często musieli pomagać jej. Wysunęła więc powoli rękę, jeszcze nieco niepewnie, ale zaraz ujęła pewnie dłoń chłopaka i ścisnęła mocno, na tyle, na ile pozwoliło jej osłabienie, czując drugiego człowieka obok siebie. Czując, że znów ktoś jest przy niej, ktoś jest blisko w bardzo emocjonalny sposób. To już nie było to samo co obejmowanie motyla i ściskanie go w niezwykle stresowych chwilach, uważając jednak na to, by go doszczętnie nie zniszczyć. Miała przed sobą prawdziwego Alana i w końcu mogła mu powiedzieć to, co chciała.
Nie chciała jednak już wracać do tego wszystkiego, co było wcześniej. Chociaż po części oswajała się ze swoją chorobą, nadal z ciarkami przechodzącymi po całym ciele i ze ściśniętym gardłem słuchała i mówiła o nowotworze, z którym walczyła. Trudno jej było przeżyć ze spokojem temat, który sam w sobie się nasunął, zdecydowanie trudno było mówić o tym wprost. Musiała się tego nauczyć, z wieloma upadkami.
Z zaskoczeniem przyjęła fakt, że jej choroba była silna. Z zaskoczeniem i strachem, gdy dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo w sobie nosiła. Nosiła i być może nosi nadal, gdyż nawet chemia nie daje stuprocentowej gwarancji. Ale było więcej szans. Bo został powstrzymany i złagodzony.
- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą, jeszcze mocniej ściskając rękę chłopaka. Chciała podzielić się z nim swoją niepewnością, jaka ją czasem nachodziła. Miała wrażenie, że nie wiedziała nic, że wszystko ją przerastało, a ona gubiła się we wszystkich ścieżkach, na jakie wkraczała. Że już właściwie nic nie było takie proste, jak kilka miesięcy temu. Ale i to musiała przeżyć. I widziała światełko w tunelu. Ludzi. Kiedyś myślała, że poradzi sobie z tym wszystkim sama, ale była w ogromnym błędzie. Czuła się w takich chwilach zbyt niesamodzielna, żeby być sama. - Wiem, że ja... osłabłam, ale mniej się boję - stwierdziła z większym spokojem. Chciała też przekonać jego, że tak naprawdę o nią nie ma się co martwić. Znów chciała stwarzać takie pozory. Pozory samodzielności, tego, że nic złego się z nią nie działo. Ale w większości przypadków nie była to prawda. Przynajmniej z ostatniego czasu. - I jestem ci wdzięczna - dodała na koniec, wiedząc, że właściwie musiała mu to powiedzieć. Musiała jakoś pokazać mu, jak bardzo mu dziękuje za to, co dla niej zrobił.

Wiedział, że Wendy była wcześniej cholerną egoistką, której nie bardzo nawet chciał poznać. Ale czy nadal taka była? Nie wydawało mu się, żeby nadal potrafiła być tą samą osobą, jaką była przed poznaniem Alana. Choć w sumie nie miał w zwyczaju oceniać ludzi nie znających ich, ale jednak te wszystkie historyjki z nią związane, których bądź co bądź słuchał wcześniej pozwoliły mu wykreować postać Wendy jako wredną, egoistyczną panną, która musiała mieć wszystko podstawione pod nos. Ale teraz już tak nie było. Ten wygląd Wendy wykreowany u Alana znikł jak bańka mydlana i teraz pozostał obraz cierpiącej i potrzebującej pomocy od innych dziewczyny, która aż lgnęła do tego by zmienić swoje postępowanie. Wiedział, że tak to się nie stanie to nie ta bajka gdzie zła królewna mogła się zmienić ot tak pod wpływem jednego pstryknięcia palcami. Ale jednak zyskała już wiele w oczach Alana i tego się trzymajmy.
Gdy tylko ścisnęła jego dłoń aż wbił swój wzrok w ich ręce czyżby tak chciała dodać mu otuchy? Mu, który jak na razie patrzał tylko na to jak ona się czuje. Nie zwracał uwagi na to, że i on potrzebował jej obecności, tej świadomości, że wie, że tu jest i na prawdę i ona chciała mu pomóc, bezinteresownie. Tego właściwie i on potrzebował najbardziej. Jaki głupi był, że nie odpisywał na jej smsy albo chociaż przecież mógł zadzwonić i powiedzieć, że u niego wszystko dobrze i jest przy niej duchem, może i nie ciałem, ale myślami na pewno był przy niej gdy ta była na pierwszej chemioterapii. Ale jednak tego nie robił wtedy był głupim dzieckiem, który tylko patrzył na to jak on się czuje i na to, że nie może się z nią spotkać bo będzie jeszcze gorzej z nim. No tak i tu wychodzi na to, że i on był nieco egoistą, ale w sumie chyba każdy człowiek miał w sobie coś z egoisty. Każdy człowiek chciał dla siebie jak najlepiej nie patrząc na to co czują inni, ale teraz już tak nie było. Chciał to zmienić i to teraz, zaraz.
Cały czas milczał, nie mówił nic. Wsłuchiwał się tylko w jej słabe dość słowa, zdania, które to wypowiadała do niego i które zostawały w nim i odznaczały znaczną rysę w jego głowie, wspomnienia, które na zawsze w nim pozostaną. W tej milczącej atmosferze, którą on sam teraz stworzył jedynie co był w stanie zrobić to to, że po słowach, że jest mu wdzięczna za to wszystko to po prostu przytulił ją. Po prostu przytulił ją do swojej piersi tak jak nigdy dotąd. Tak jak to robi najlepszy przyjaciel, bez żadnych kontekstów. Miał wrażenie, że właśnie tego potrzebowali, oboje. I teraz znów milczał nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że teraz jego słowa były zbędne przecież doskonale wiedziała, że gdyby mógł to pomógł by jeszcze raz? A przynajmniej miał nadzieję, że o tym wiedziała.
-A motylek całkowicie zniszczony? - zapytał znienacka nadal nie odrywając jej z swojego uścisku. Po tym pytaniu nawet uśmiechnął się w sumie sam do siebie, ale jednak na prawdę pojawił się na jego twarzy uśmiech, bo miał wrażenie, że przez tą rozmowę ulżyło mu, całe napięcie, które trwało w nim przez ten cały czas uszło, po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Nie mogła widzieć tego jego uśmiechu, ale miał wrażenie, że go wyczuła nawet jeśli go nie widziała, bo raczej nie było możliwe, żeby go zobaczyła skoro byli przytuleni do siebie.
Jakoś tak miał nadzieję, że zniszczyła go doszczętnie, że na prawdę jej w czymś pomógł w końcu takie miał on zadanie. Tylko miał nadzieję, że nie został zniszczony pod wpływem złości na to, że nie odpisywał, że nie dawał żadnego znaku życia, no tak to też było w sumie możliwe. Ale jeśli byłaby na niego zła to raczej by teraz z nim tu by nie siedziała. Uciekła by od niego i to od razu na początku. Przecież nie trzymał jej tu siłą i w sumie nadal nie robił tego. Droga wolna jeśli chce uciekać.


wtorek, 14 maja 2013

Rozdział XV (Wendy i Alan)


Gdy tak przypatrywała się Alanowi, całej jego postaci i twarzy napiętej poprzez nagromadzenie uczuć, przypominała sobie powoli zdarzenia jeszcze za czasów rozedrganej, małej dziewczynki, która uciekała wciąż, zamiast odważnie zmierzyć się z tym, co ją czekało. Może ich pierwsze spotkanie nie było zbyt szczęśliwe, ale Wendy wiedziała, że gdyby nie to, wcale nie trwałaby teraz w tym miejscu. Byłoby gorzej, zdecydowanie gorzej - i tego odległego wyobrażenia przestraszyła się, chociaż nic takiego się nie zdarzyło. Nie miała nawet ochoty dotykać tego tematu w myślach, nawet jeśli wydawała się być oswojona.
Ale ze śmiercią nigdy się nie oswoi.
Przypomniała sobie także ten ostatni dzień (noc? poranek?), kiedy go widziała. Był taki inny. Obydwoje byli. Zmiany nastąpiły u każdego z nich; tak straszna choroba nie mogła nie pozostawić u nich widocznego śladu. I chociaż każde z nich poszło w swoją stronę, odległość i czas nie mogli rozerwać tej więzi, która między nimi istniała. Bo Wendy była jej pewna. Była całkowicie pewna i świadoma tego, od kiedy chłopak wyszedł z opuszczonej sali, pozostawiając ją samą z rozmyślaniami. I z motylkiem. Emocjonalna więź między nimi, chociaż tak dziwna i abstrakcyjna, zaowocowała tym, że postanowiła mu się zwierzyć. Nawet jeśli go nie znała zbyt dobrze i nie miała pojęcia, jak zachowywał się na co dzień, co lubił jeść na śniadanie i co łączyło go z rodziną. Mimo tego wszystkiego był jej bliższy niż niejeden znajomy z zaprzyjaźnionej rodziny spotykany od czasu do czasu na imprezach. Bo fundamentalnym faktem było to, że mu ufała. Jak najlepszemu przyjacielowi. Jak nielicznym. Musiała. Musiała mu zaufać już wtedy, kiedy zgodziła się na leczenie, gdyż bez tego wcale nie obnażyłaby się przed nim i na nic nie pozwoliła. A teraz nie mogła już pozbyć się tego zaufania, jakie do niego żywiła. To było w jej wykonaniu zbyt mocne, żeby Alan, nieodzywający się zwłaszcza, popadł w jej niełaskę.
Właściwie nie mieli obowiązku rozmawiania ze sobą. Bycia przy sobie. Nie łączyły ich długoletnie więzy przyjaźni, które zmuszały do uścisków czy pytań z wyrzutem 'dlaczego tak długo nie dawałeś znaku życia?' Byli ponad tym, zamknięci w tej chwili na wszystko inne poza sobą. Poza swoim bólem, który Wendy także odczytała z jego słów i przeklęła siebie za egocentryzm. Chociaż chłopak naprawdę pozwolił jej wyzwolić się i zmienić, niektóre negatywne cechy zostawały w niej niezmienne już do końca jej życia, chociaż idealnie zdawała sobie z nich sprawę. I nic nie mogła na to poradzić.
- Jak się czujesz? - spytała łagodnie, chcąc z całych sił zdobyć się także na uśmiech, żeby pokazać mu, jak bardzo cieszy się, że znowu go widzi i może z nim naprawdę porozmawiać. Z kimś, kto uratował jej życie. Powinna mu dziękować do końca życia. Ale mięśnie jej twarzy wytworzyły jedynie drgnienie, co wyglądało jak grymas niepewności w połączeniu z bezbrzeżnym smutkiem w oczach dziewczyny. A tak naprawdę jej usta już prawie zapomniały, jak powinien wyglądać uśmiech. - I... jak się czułeś wtedy... po użyciu mocy - dodała z nutką niepewności. Owszem, to także było ważne pytanie. Ważne dla niej, ponieważ obchodziło ją samopoczucie Alana. Samą Wendy zaskoczyło to uczucie, które ją ogarnęło. Jakby... pomieszanie troski i współczucia zupełnie szczerego, przyjacielskiego. Nieprawdopodobne.

Widział, że chciała się zmusić do uśmiechu i w sumie był jej za to wdzięczny? Radował się z tego powodu, że choć starała się być szczęśliwa? Tak chyba tak cieszył się jej szczęściem, bo co jak co, ale on nie miał powodu do radości, bo co niby on miał powiedzieć? Był zmęczony tym wszystkim już zamknął się w sobie i po prostu jakoś na prawdę napawała już go chyba jakaś depresja już pomału i już będzie miał problemy z wstaniem z łóżka, no tak to byłoby pewnie bardzo możliwe, ale jak na razie nie było tak źle i oby tak nie było. Swój wzrok miał gdzieś wbity przez siebie, w przestrzeń, ale gdy tylko usłyszał jej pytanie zwrócił się w jej stronę swoim wzrokiem i po raz kolejny raz już dziś, ogólnie w sumie po raz kolejny setny już chyba podczas ich spotkań przeszywał ją całą wzrokiem jakby to znów widział jej całe wnętrze, a przecież już teraz tego nie robił. Nie mógł tego potrafić robić przecież bez dotyku i bez użycia świadomego swojej mocy, bo i owszem on tylko świadomie mógł jej używać nic nie działo się bez jego woli. I co teraz miał jej odpowiedzieć? Mógł ją przytłoczyć tym wszystkim? Przecież już i tak na pewno jej było ciężko, a wiadomość, że i z nim, z jego organizmem po tym wszystkim nie jest najlepiej to na pewno jej by nie pomogło, ale z drugiej strony wiedział, że kłamiąc jej tu oszuka nawet samego siebie i zresztą pewnie wyczułaby, że coś kręci. Nie mógł jej okłamać, zwłaszcza jej. Ta jego cholerna szczerość i nie umiejętność kłamania czasem go przerażały. Bo przecież to nie byłoby normalne, że obca osoba wyczułaby kiedy kłamie, a jednak zazwyczaj tak było.
-Dziś już jest dobrze.. a wręcz wspaniale jeśli mam porównywać z stanem zaraz po... - odpowiedział w końcu łącząc te dwa pytania w jedną odpowiedź. Nadal ją bacznie obserwował, by żadne jej słabość nie umknęła jego uwadze przecież nie chciał, by mu tu teraz zemdlała czy coś ,a jednak będąc po chemii nie mogła się czuć idealnie. Tym samym kiedy odpowiadał z każdym wyrazem jego głos był cichszy słabszy jakby bał się jej reakcji na to wszystko. Ale przecież nie mógł jej okłamać. Nie pytał się o to jak ona się czuła, bo o tym wiedział. Wiedział dzięki tym wszystkich smsach wysłanych do niego.
- Twój nowotwór... na prawdę był silny.. - dopowiedział uważnie po chwili. Przerywając raz po raz zdanie, by móc ją na to jakoś wszystko przygotować.. A jednak czuł, ze był jej winny tych wszystkich wyjaśnień. Miał tylko nadzieję, że już nie był taki silny jak wtedy, kiedy to ujrzał jego wnętrze.
-Mam nadzieję, że teraz... osłabł. - i jeszcze raz wydusił z siebie te słowa, które na pewno był jej winny? Sam nie wiedział w sumie po co zaczął rozmowę o jej nowotworze? Przecież już wszystko było dobrze, już podjęła się leczenia. Ale tym razem to zdanie już mówił dość nie pewnie jakby bał się, że zaraz padnie od niej pytanie czy mógłby sprawdzić jaki silny jest teraz? Bo czuł że mógłby to sprawdzić, ale.. chyba tego nie chciał. Nie chciał już wiedzieć w jakim stanie jest teraz ten nowotwór, zresztą przecież guzek został wycięty, więc w sumie czy by coś jeszcze zobaczył? Nie, to już raczej nie było możliwe. Ale jednak ten strach, że mógłby coś zobaczyć przerażał go, a jednocześnie ciekawił, był ciekaw czy ona aby na pewno już jest na dobrej drodze ku zdrowieniu. Chciał by wyzdrowiała do końca jak najszybciej.

piątek, 10 maja 2013

Rozdział XIV (Wendy i Alan)


Cisza. Spokój. Idealne warunki do tego, żeby się nad sobą poużalać. Wszystko wydawało się tutaj takie pozbawione wszelkich trosk i... obumarłe. Jaskinia z bezgłośnym pozwoleniem przyjęła w swoje ramiona zagubioną Wendy, która nie miała się gdzie podziać. Nie miała także ochoty na żadne towarzystwo, szczególnie po tym, co przydarzyło jej się w obecności Aidena.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak się stało. Nagle, bez zapowiedzi, brutalnie, jakby znikąd. Nie mogła się pohamować i do siebie miała o to żal. W klinice ostrzegali, że skutki pierwszego wlewu mogą się także przydarzyć także później, a nie tylko kilka godzin po. Mimo wszystko sądziła, że już ma to za sobą. Że wycierpiała jak na ten raz wystarczająco dużo. Najwyraźniej to nie wystarczyło. Przypuszczała, że wszystko skomplikowało się w jej organizmie właśnie po wytężonej pracy; po wspinaniu na wyższe gałęzie drzew czy schylanie się i dźwiganie ciężkich przedmiotów. Bo choć wtedy mogła idealnie unikać pracy zupełnie tak jak teraz - a udawało jej się to nawet z powodzeniem - to jednak wolała się ukarać. Podświadomie miała zamiar zapracować się na śmierć i gdy zdała sobie z tego sprawę, przeraziła się. Strach ścisnął ją za gardło właściwie przed samą sobą. Bo chociaż słabo dawała sobie radę, istniały w niej jakieś pierwiastki pokłady ducha i optymizmu, przez co starała się myśleć coraz bardziej pozytywne. A robiła coś całkowicie innego.
Miała ochotę pozostać w takiej pozycji na zawsze, odzyskując siły po wyczerpującej wspinaczce i nie robiąc niczego, co mogłoby zaszkodzić jej zdrowiu czy życiu, ale wiedziała, że to niewykonalne. Nie ufała już sobie w tym aspekcie, dlatego potrzebowała wciąż kogoś, kto kontrolowałby ją, wspierał i był przy niej. I pomyślała o Aidenie. Zupełnie oczywisty fakt, że to właśnie on nadawał się do tej roli. Jednak to właśnie w nim odnajdywała ostatni ratunek. Jednocześnie jednak izolowała się od ludzi, żeby nie powtórzyć upokarzających scen słabości. Tego nie miał prawa widzieć nikt, nawet jeśli miała publicznie omdlewać, tracić bardzo, ale to bardzo cenne włosy lub... cokolwiek.
A tu nagle w jej samotni pojawił się człowiek. Człowiek, który sprawił, że gardło Wendy ścisnęło się jeszcze mocniej i jeszcze gwałtowniej; tym razem ze wzruszenia. Sam widok Alana przywodził na myśl Wendy te niezwykłe chwile, naznaczone jeszcze normalnością, ale także niesamowitym strachem przed nieznaną. Jeszcze nie wiedziała, co ją czekało. I wcale nie żałowała, że zwróciła się do niego o pomoc. Zrobił dla niej bardzo wiele i wiedzieli o tym obydwoje, bo gdyby nie zatrzymał rozwoju choroby na czas, kiedy krnąbrna panienka musiała się zastanowić i nabrać odwagi do wszystkiego... gdyby nie to, straciłaby pierś. A w tym przypadku tylko usunęli jej guz. I to stanowiło dla niej bardzo wiele.
Miała jednak mieszane uczucia, ponieważ chłopak zapadł się pod ziemię. Tak wiele mu miała do powiedzenia, tak wiele pytań w tamtym czasie kotłowało jej się w głowie. Na żadne nie uzyskała odpowiedzi. Żadne nawet nie zostało wypowiedziane, zbyt kruche i poważne, aby można je było zadać poprzez telefon. Zresztą i tak nie otrzymywała odzewu. Jej komórka milczała, kiedy zdawkowo - choć z włożonymi w to wieloma emocjami, trudnymi do odczytania w wielokropkach i krótkich stwierdzeniach - pisała do niego wiadomości. Nie odpowiadał. Nigdy. Jednak odkryła, że był to dla niej idealny sposób, aby jakoś sobie pomóc w tych trudnych czasach, więc później po prostu wysyłała sms'y bez oczekiwania na odpowiedź.
On tu był. Był; namacalny, pachnący jelonkową świeżością, wysoki i chudy, z nieco inną, krótszą fryzurą niż wtedy, ostatnim razem. I przemówił do niej. Niemal nie wierzyła, że pojawił się po takim czasie; czuła się jakby spotkała kogoś, kogo znała w przedszkolu i teraz pragnęła poznać tę osobę na nowo. Zupełnie od początku, chociaż na pewno łączyły ich wspólne wspomnienia. Ignorowała odczuwalne drżenie mięśni, modląc się tylko o to, aby nie powtórzyła się sytuacja z wczorajszego dnia. Teraz byłoby mu zdecydowanie trudniej zejść, aby ją odprowadzić, trudno było nawet cokolwiek zrobić. Zresztą Aiden ją znał, pomimo tej dziwnej niepewności, jaką okazał. A Alan nie, chociaż w tej chwili wiedział coś, co było przeznaczone tylko dla nielicznych. I przez to stał wyżej. Co było abstrakcyjne i akceptowalne.
- Nie było cię - powiedziała cicho, bez cienia wyrzutu w głosie. Stwierdziła fakt, który tylko zasmucał ją bardzo, ale także wiedziała, że cieszy się z tego, że go widzi. Chociaż widziała jego wahanie, nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś konkretnego przywiodło tutaj chłopaka. - Było trudno - dodała, chociaż była to naprawdę oczywista oczywistość. Nie chciała zarzucać go opowieściami o chwilach samotności i rozpaczy, która ją ogarniała w przerwach od odwiedzin Aidena, Rochelle i rodziców. Nie chciała wspominać o chwilach, kiedy ściskała w dłoni motyla z origami, który właściwie był już całkowicie pognieciony, ale nadal dodawał jej otuchy w tych chwilach, kiedy była sama. I on o tym wiedział. Jednym z niedawnych smsów był ten o treści: Idę na pierwszą chemię. Trzymam w ręku motyla. Zapomniała jednak wziąć go do Bawarii. Leżał bezpiecznie w szufladce przy jej łóżku. Skutecznie zastępował postać Alana, ale teraz już miała go przy sobie.

Wiedział, że to spotkanie "po latach" nie będzie należało do najlepszych. Wiedział, że po prostu nie powinien jej tak znikać bez odpowiedzi zostawiając jej wszystkie pytanie. Te które zdążyła zadać i te które jeszcze trzymała w głowie. Wiedział, że jakieś musiała mieć już taka natura człowieka ciekawskiego wszystkiego. Ale w sumie czego oczekiwał, że teraz od razu wypali wszystkie swoje pytania on jej odpowie i znów będzie mógł się ulotnić? Chyba właśnie tak sobie to wszystko wyobrażał, że po tym spotkaniu znów się ulotni i znów spróbuje uniknąć spotkania się z nią. Bo co jak co ale specjalnie zniknął z życia szkoły po tym wszystkim, bo nie chciał mieć z nią kontaktu jakiegokolwiek. Tak jakby bał się, że gdy tylko ją zobaczy wrócą do niego po raz kolejny te wszystkie obrazy zobaczone przez niego samego podczas tamtego dotyku. Ale teraz już odważył się na to spotkanie, był tu i nie było czasu na zrezygnowanie z tego wszystkiego, bo po prostu nie mógł jej tego zrobić. Nie mógł po raz kolejny zniknąć z jej życia ot tak jakby go nie było. Bo przecież był, był w jej życiu, w wspomnieniach i chyba już zostanie tam do końca jej dni, oby ten czas był długi, w sumie już o to postara się on sam, bo już w zasadzie nie wiedział dlaczego miał wątpliwości wtedy kiedy jeszcze zastanawiał się czy aby na pewno dobrze, że jej pomaga? Teraz to wszystko wydawało mu się takie dziecinne. Przecież co z tego, że bał się tego ogromu tej choroby, która i jego mogłaby zniszczyć. To było wszystko głupie i dziecinne. W końcu bez niego ona.. by już nie żyła.. Nie zdążyłaby zdecydować się na chemioterapię. Niby jej nie znał, ale teraz był tego pewny, że na pewno nie podjęłaby chemii bez niego, bez przyjaciół, bez kogokolwiek. Miał wrażenie, że to wszystko pozwoliło mu przebić ją na wylot, wiedział o niej wszystko. Wiedział jak się zachowa w danej sytuacji, wiedział jakie ma charakterki. A przynajmniej tak mu się wydawało, że wiedział o niej jakby więcej nawet od niej samej w końcu na prawdę, na serio, przebił ją wzrokiem na wylot.
-Przepraszam.. - tak właśnie teraz on ją przeprosił. Przeprosił w sumie nie wiadomo za co? Ale wydawało mu się to słowo za bardzo konieczne. Za coś naturalnego, bo przecież nie powinien tak znikać, on tego nie powinien jej zrobić. Mógł chociaż odpisywać na te smsy, ale jednak nie robił tego, jaki on durny.
-Nikomu nie jest łatwo. - zauważył, nawet mu nie było łatwo, nie było i raczej już nie będzie łatwo ot tak na nią patrząc, bez uczuć, obojętny na nią tak jak to wcześniej było.
Co do tego motylka to czy czasem on nie dał jej pięknego pudełka, gdzie by się nie zniszczył? Ale w sumie mniejsza o to. Jeśli chce to zawsze może jej go naprawić, bardzo szybko. Albo.. zrobić nowego. Choć według mnie wtedy już czar owego motylka by prysł. Już nie byłby tym pierwszym, którego bez zastanowienia się zrobił, którego jego same ręce pokierowały do tego by go zrobił. Miał swoje zadanie i jak widać dobrze je wykonywał i wykonywać będzie, bo i owszem ten mały motylek miał jej zastępować jego osobę, wtedy już wiedział, że zniknie z jej życia tak jak to zrobił zresztą.

środa, 8 maja 2013

Rozdział XIII (Wendy i Alan)

Posiadali umowę, z której Wendy - jako osoba honorowa - wywiązała się znakomicie, chociaż z niemałym bólem. Tylko ona wie, z jak wielkim trudem jej to przyszło. Operacja usunięcia guza, pierwsza chemia i minimalne wsparcie od ludzi jej bliskich. Za to Alan zapadł się pod ziemię. Brak kontaktu z jego strony rekompensował jej motyl z origami oraz wysyłane mu pojedyncze sms-y. 
Aż wreszcie na zakończenie roku szkoła zorganizowała miesięczny wyjazd w Alpy. Miał to być ekskluzywny kurort wypoczynkowy (tylko z racji tego rodzice puścili tam Wendy), a okazało się bawarskim obozem pracy. To właśnie tam dwoje bohaterów spotkało się po tylu miesiącach w górskiej jaskini, niekoniecznie pamiętającej czasy australopitków - teraz przeznaczonej tylko dla młodzieżowej konspiracji oraz małych imprez.

Nie było tutaj miejsca, w którym chciałaby przebywać. Żadne nie było dla niej odpowiednie. W baraku czuła się wyobcowana i źle znosiła trwające tam przeciągi; prycza była niewygodna i skrzypiąca. W niemal każdym pomieszczeniu nie pachniało zbyt ładnie, tworząc naprawdę zadziwiającą miksację przyprawiającą o odruch wymiotny jeszcze prędzej niż zapach gotowania czy smażenia potraw (Wendy już się o tym przekonała). Na świeżym powietrzu było zimno i brudno; błoto irytująco przyklejało jej się do butów i rozpryskiwało się na jasnych dżinsach podczas chodzenia. Tak, zdołała zauważać takie małe szczegóły, bo doszła do siebie chociaż po części. Dlatego tułała się w różnych częściach obozu i szukała miejsca, gdzie można się ukryć przed złym wzrokiem pracodawców. Nie przetrwałaby kolejnego dnia na polu.
Przechodząc kiedyś lasem dostrzegła nieco wyżej jaskinię, która wabiła i nęciła ją wciąż swoją tajemniczością i nieosiągalnością. Dzisiaj postanowiła ją zdobyć, gdyż wydawało jej się to najlepszym miejscem dla kogoś, kto nie może znieść towarzystwa ludzi. Wiedziała, że będzie to trudne, ale czując się zdecydowanie silniejsza niż wczoraj postanowiła spróbować. Wspinając się powoli na skałę starała się nie myśleć o niczym prócz celu, który sobie obrała. I choć przez noc zebrała siły, z przerażeniem stwierdziła, że właściwie zaczyna jej ich brakować. Zanim jednak zdążyła się poddać - co ostatnio zdarzało jej się zbyt często - udało jej się dotrzeć do końca.
Naprawdę? Czy to właśnie TO była jaskinia?
Kiedy już postawiła stopy na ziemi i otrzepała resztki kurzu i pyłu z ubrań, spojrzała przed siebie. Jaskinia zapewne ciągnęła się bardzo daleko w głąb, gdyż z tego położenia nie mogła dostrzec, co znajdowało się dalej, gdyż ginęło w ciemnościach. Otoczenie jednak wcale nie przypominało spokojnego azylu. Chociaż nie było tutaj żywej duszy - prawdopodobnie - to na podłożu walały się puste butelki po bimbrze i kawałki materiału. Z lekkim rozbawieniem stwierdziła, że nie była w tym miejscu pierwsza, ale tak właściwie nic nie było w stanie przytłumić jej smutku. Widok przeszłej dobrej zabawy wywołał w niej niechciane wspomnienia szczęśliwych i beztroskich wieczorów w towarzystwie przyjaciółek, które teraz miały już własne kłopoty, własne plany i zajęcia, więc nie przejmowały się Wendy. Tęsknota objęła ją tak silnymi mackami, że dziewczyna osunęła się po chropowatej ścianie, aż w końcu usiadła. Starała się nie zwracać uwagi na nieprzyjemne drżenie mięśni i skuliła się, obejmując nogi ramionami i kładąc głowę na kolanach.
Widok rozciągał się z tej perspektywy niesamowity i na chwilę dziewczyna wyłączyła myślenie, kontemplując jedynie krajobraz. Chociaż przez moment, zbyt ulotny, żeby można było się nim cieszyć, ale zdecydowanie zapamiętany przez przybitą dziewczynę.

Alan nie był tym samym dokładnie człowiekiem jakim był przed pomocą Wendy, ale jednak próbował wszystkim okazywać, że jest wszystko dobrze, wszystko doskonale wiedział, że nie było dobrze. Wciąż odczuwał w sobie to wszystko, co zobaczył podczas używania swojej mocy na Wendy to było stanowczo za dużo dla niego. Zresztą nawet dziś, kiedy to minęło już sporo czasu od tego wszystkiego, a on nadal odczuwał czasem chwile słabości i to, że za chwilę mógł by być w stanie zemdleć, ale na całe szczęście było już to coraz rzadsze. Stanowczo za mało trenował swoją moc inaczej pewnie by nie było takiego zmęczenia jak to teraz miewał. Alan tuż po tej nocy, po spotkaniu z Wendy ulotnił się z murów szkoły. Nie był w stanie chodzić na lekcje, czy też nawet uczestniczyć w zakończeniu. Po prostu ulotnił się tak jakby nigdy go tam nie było. A przecież to nie była prawda był uczniem tej szkoły i nadal w sumie był. Ale wtedy po prostu znikł i nikt nie wiedział gdzie się podział. Zresztą i tak zostało tylko parę dni nauki, więc i nic nie szkodziło mu trochę po wagarować i ukrywać się to tu to tam. Zaraz po zakończeniu roku szkolnego wyjechał, odwiedził Warszawę, jego ukochaną Warszawę, ale tym razem ten wyjazd był dla niego ciężki gdyż musiał tam ukrywać to zmęczenie które go wtedy ogarniało najwięcej. Ale udało mu się to przezwyciężyć jakimś cudem. A smsy od Wendy wcale mu w tym nie pomagały. A bo tak powiedzmy, że dostawał od niej smsy tak jakby pamiętnik z jej życia. Wiedział kiedy poszła na pierwszą wizytę do lekarza, wiedział kiedy odkryła, że wypadają jej coraz częściej włosy i wiedział też, że teraz odpoczywa na tym wyjeździe. W sumie kiedy dowiedział się, że jego matka też i wykupiła mu ten obóz wytrwania, który w sumie początkowo taki nie był, ale cóż mu tam ta wersja nawet nie przeszkadzała. Na początku był na nią po prostu zły, że wydaje pieniądze na takie rzeczy, ale cóż mógł zrobić? I tak pojechał na ten obóz. I wtedy też jakoś myślami powrócił do ostatniego smsa od Wendy gdzie pisało wyraźnie, że jedzie odpocząć do Alp. Więc i dlatego był pewny, że i tu ona była. A i trzeba wiedzieć, że każdy smsy od niej nie dostał odpowiedzi z jego strony. Nie był pewny czy byłby w stanie na nie odpowiadać jakoś sensownie. Jednak dziś postanowił się z nią spotkać. Pierwsze co poszedł do baraku dziewcząt, ale tam jej nie było. Zaciekawione jego osobą dziewczyny znajdujące się tam, które jakby tylko czekały na pożarcie kogoś z płci męskiej zapytały co tu go sprowadziło, więc i tak dowiedział się gdzie prawdopodobnie była Wendy. Swoje kroki od razu skierował do tego wskazanego przez nie miejsca. Nawet nie miał czasu by pomyśleć co ona robi w tak obskurnym miejscu jakim była jaskinia? Ale cóż mniejsza z tym. Ważne, że gdy tu dotarł rzeczywiście ujrzał z daleka już znajomą sylwetkę Wendy, z którą w zasadzie do niedawna nawet nie maił zbyt mocnego kontaktu, a dziś? Co niby między nimi było? Przyjaźń? Sam nei wiedział jakby to wszystko nazwać, ale wiedział, że w końcu musi z nią porozmawiać, dodać otuchy raz jeszcze, tak, żeby wiedziała, że nadal jest przy niej wciąż i myśli jak sobie w tym wszystkim radzi.
Powoli dość podszedł w jej stronę i usiadł na przeciw niej, a gdy spojrzała na niego uśmiechnął się przyjaźnie w jej stronę i przyglądał jej się uważnie. Sam nie wiedział jak teraz zacząć rozmowę? Co powiedzieć? O co zapytać? A może udawać, że się nie znają? Nie wiedział, na prawdę nie wiedział jak zacząć rozmowę. W końcu od tamtej nocy się po prostu nie widzieli, a teraz nagle pojawiał się tu przed nią.
- Cześć... - mruknął w końcu to proste przywitanie, które z jego strony teraz wydawało się tak bezsensowne i nie potrzebne, ale jakoś musiał jej pokazać, że był tu na prawdę, że nie był jakąś zjawą i w sumie uznał, że teraz w końcu mogli o tym wszystkim porozmawiać. Mógłby wyjawić jej wszystko o tym wszystkim co dla niej zrobił powiedzieć. Ale jednocześnie bał się jej pytań. Nie wiedział o co dokładnie będzie pytać i czy będzie w stanie na to wszystko odpowiedzieć? Nie chciał już jej zostawiać pytań bez odpowiedzi, już teraz nie.

poniedziałek, 6 maja 2013

Rozdział XII (Wendy)

Chwilowe zawieszenie Alana sprawiło, że dziewczyna nie mogła oderwać od niego wzroku. Gdy już podniosła na niego spojrzenie niepewne bardziej niż w ciągu całego tego spotkania, po prostu przez chwilę się przestraszyła. Trwał w bezruchu, z miną taką nieprzejrzystą, nie do odczytania. Sprawił, że naszły ją wątpliwości co do wyniku użycia mocy. Jego oczy, widoczne nieco inaczej, intensywniej w pomarańczowym blasku lampy naftowej, nie miały wyrazu, były puste, wpatrzone w jeden punkt. I to właśnie wprawiło ją w tak wielkie przerażenie. Że odsunęła się w najgorszym momencie, że zaprzepaściła swoje szanse. Oczy bolały ją od wytężania wzroku i wpatrywania się w chłopaka, który nie poruszał się przez długie, ciągnąc się sekundy, a jej wydawało się, że nawet minuty.
Jednak opuścił rękę. Dopiero wtedy zauważyła, uświadomiła sobie jego zmęczenie. Bo był to ruch bardzo ciężki, jakby jego ręka była z ołowiu. I przez chwilę zapomniała o skutkach, a zaczęła się zastanawiać, jak wszystko wpłynęło na chłopaka. Co czuł, kiedy to się odbywało? Jak mocno zmęczony był? Nie chciała przyznać się przed samą sobą, że nawet trochę martwiła się o stan chłopaka? Ona? Ona, która na pewno nie przejmowałaby się nim, gdyż go nie znała. Ludzie nieznajomi nie mieli dla niej twarzy, uczuć, nic; ludzie nieznajomi nie istnieli. Ale on już nie był obcy. Chociaż nie znała jego nazwiska, czuła jakąś niesamowitą więź między nimi. To było tak niesamowite, że wciąż poszukiwała genezy takich uczuć. Być może to przez jego moc, która była dla niej w tak wielkim stopniu niewiadoma, nie do ogarnięcia zwykłym umysłem. Może to przez nią ta delikatna nić tkała się z każdym dotykiem chłopaka. Ale gdy przypominała sobie każde słowo, które wypowiadali w swoim towarzystwie, każde spojrzenie i każdą jej łzę, nie była już do końca pewna, czy to tylko sprawa mocy. To chyba było coś więcej. I tego własnie Wendy nie udało się pojąć i przyjąć do wiadomości. Bo choć częścią swojego umysłu była z nim tak nierozerwalnie związana, druga część nadal uważała Alana za kogoś obcego, za intruza. Za człowieka, przy którym musiała się wstydzić. I nienawidziła tej wewnętrznej walki z samą sobą, kiedy raz myślała o tym w jeden sposób, a już chwilę później inaczej.
Wendy widziała, że wejście nieznajomego obudziło w Alanie jakieś emocje, które wcale nie były podobne do jej chwilowego, bezsensownego strachu. Jego twarz momentalnie zmieniła wyraz, gdy już z powrotem zdołał obrócić głowę w jej stronę. Miała ochotę zapytać jeszcze o coś innego. O coś, co stało się dla niej oczywiste z chwilą, kiedy zajrzała w jego oczy. Tak często wpatrywała się w nie; miała wrażenie, że zna je na pamięć. Pytania kołatały jej się w głowie. Znasz go? Kto to był? Nic mu o tym nie powiesz? Zamiast tego jej usta ułożyły się w inne pytanie. Pytanie o nią, o jej obawy i właśnie to było w tej chwili najważniejsze. Bo gdy czekała na jego odpowiedź, momentalnie zapomniała o wszystkim innym, zbyt przestraszona, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Jakby to jeszcze miało w czymś pomóc.
I nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wielka ulga na nią spłynie, gdy Alan wypowie tylko jedno, trzyliterowe słowo. Tak krótkie, a tak dla niej ważne. Przy kilku literach o innym brzmieniu jej reakcja byłaby całkowicie inna. W tej chwili miała wrażenie, że zaraz zsunie się z kanapy, gdyż jej mięśnie niemal nie wytrzymywały tak wielkiego napięcia. Zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Opanowała ją tak wielka ulga pomieszana z radością, że to już po, o jakie siebie nie podejrzewała. Zawsze wyobrażała sobie, jak będzie się czuła po wszystkim. Jakie emocje będą nią targać? Czy stanie się z nią coś niezwykłego? I teraz miała wyraźny obraz wszystkiego. Nie było tak, jak w jej wyobrażeniach. Bo wcześniej było trudniej, niż mogła przypuszczać. A teraz po prostu wszystko się skończyło.
Nie, jeszcze za wcześnie na tak śmiałe myśli.
Zdawała sobie sprawę, nawet jeśli te myśli napawały ją niejakim przerażeniem, że to dopiero początek. Że właśnie powinna - w końcu - pozwolić zaprowadzić się na tę drogę, która stanowiła wyjście. Nie szukać rozwiązać okrężnych, wygodniejszych, bo wiedziała - JUŻ TERAZ WIEDZIAŁA - że może zaprowadzić ją to do zguby. Bezczynne trwanie w takim stanie także, bo właśnie usłyszała, że dostała dwa tygodnie. Całe dwa tygodnie - to byłoby za mało dla dawne przestraszonej Wendy, która odwlekała wszystko i szukała łatwiejszych rozwiązań. Ale teraz, podbudowana wsparciem najbliższych osób, była w stanie otworzyć oczy i świadomie przyznać, że tego właśnie chce. Bo Aiden już umówił ją do onkologa, bo się zgodziła i teraz wszystko wszystko wydawało się dziać tak szybko, a choroba oddalać. W końcu zebrała się na odwagę, podała rękę swoim lękom i wraz z nimi, zgadzając się na to z pełną świadomością, przestąpiła próg tej drogi, przygotowana na każdą ewentualność. Czy na pewno? Najważniejsze było to, że oddalała się od potwora, który zapędził ją w kozi róg, któremu dała się zastraszyć i uciekając od niego inną drogą, przybliżała się z każdą chwilą. Nie chciała już uciekać, czuła niemoc. Pragnęła uśmiechnąć się do tej kosmatej kreatury i stanąć przed nią z wysoko podniesionym czołem, jednocześnie oddalając się z każdą chwilą.
Ale nie była pewna, czy zdobędzie się na ten uśmiech.
Dopiero gdy Alan się poruszył i wstał, zdała sobie sprawę, że się nie ubrała. Siedziała tylko z rękami na nagich piersiach, nadal drżąc z zimna i pozwalając, by napięcie schodziło z niej falami. Bo wreszcie nastał koniec dzisiejszego spotkania. Trwało ono może tylko pół godziny, ale ona miała wrażenie, że straciła na nie wieczność. Że już dawno nastał dzień, a może nawet i kolejna noc. Oddychając więc głęboko, nerwowo oderwała ręce od klatki piersiowej i jak najszybciej starała się doprowadzić do porządku, do stanu, w jakim była jeszcze niedawno. Ale tylko zewnętrznie. Wewnątrz była całkowicie inną Wendy. Trudno jej było się do tego przyzwyczaić, przypasować jakiekolwiek myśli, słowa. Musiała to dokładnie przemyśleć.
Zaskoczył ją ponownym dotykiem, który sprawił, że zachowała się prawie jak spłoszona kotka. Tym razem poczuła jego usta na swoim policzku, a przez to przeszedł po jej ciele dreszcz. Ten mimowolny, pozostawiający jednocześnie przyjemne i nieprzyjemne uczucie. W tej samej chwili poczuła w ręku małe, lekkie pudełeczko, na którym zacisnęła palce tak rozpaczliwie, jakby był jej ostatnim ratunkiem. Słysząc jego ciche słowa, zacisnęła powieki. Zacisnęła tak mocno, bo znów poczuła, że łzy nie pozwolą jej nic powiedzieć. Głęboko, rozpaczliwie wciągnęła powietrze.
- Dziękuję - powiedziała głośno, pewnie, głosem, którego jeszcze w tym pomieszczeniu nie używała. Który naznaczony był pewnego rodzaju odwagą, determinacja. I prawdziwą wdzięcznością. Nie dziękowała tylko za podarunek, który stanowił zapewne wartość symboliczną, ale za wszystko. Za to, że się zgodził, że dzięki niemu coś się w niej zmieniło, że mogła zdać sobie sprawę z tylu rzeczy. Podniosła na niego zaszklony wzrok, ale już odchodził, chociaż słyszał, na pewno słyszał. Zostawiał ją samą ze wszystkimi przemyśleniami, od których pękała jej głowa.
Skrzypienie drzwi. Już znajome. Pustka tego pomieszczenia napawała ją spokojem, którego nie miała, odkąd tutaj weszła. Wzrok przeniosła za okno i widząc szarość nieba, gdyż ciemna noc ustępowała miejsca miłemu wczesnemu porankowi, uśmiechnęła się do siebie. Teraz czekało najtrudniejsze. Musiała się z tym zmierzyć, ale wolałaby tu zostać już na zawsze, zamknięta w czterech ścianach, bezpieczna. Odizolowana od reszty.
Takie myśli ogarnęły ją jednak tylko na chwilę. Gdy przypomniała sobie o prezencie od Alana, który nadal trzymała w ręku, otworzyła pudełko i wyjęła z niego motyla. Motyla malutkiego, białego w różowe kwiatki. Niech wzlatuje i odradza się razem z tobą w tej ciemności, którą widzisz w leczeniu się. Kolejne łzy napłynęły jej do oczu, a ona już ich nie powstrzymywała. Popłynęły gorącym strumieniem, a z jej gardła wydobył się szloch. To były jej ostatnie łzy, ostatnia chwila słabości. To łzy strachu, niepewności, wątpliwości. Czy jej się uda. Ale była silna. Musiała być silna. Nie po to, żeby być mocniejsza od innych, ale po to, by zwalczyć swojego najgroźniejszego przeciwnika - wątpliwości.
Wstała na drżących nogach, kiedy już uspokoiła się, a jej klatką piersiową przestały wstrząsać kolejne spazmy. Stojąc na środku starego pomieszczenia, żegnała się z nim. Zostawiała tu wszystkie negatywne emocje i nieprzyjemne wspomnienia.
Wyszła i już nigdy tutaj nie wróci.

Opuszczone pomieszczenie w akademiku Jeleni znów stało się zaledwie pustą salą. Wyglądało tak, jakby nic się tu nie zdarzyło, jeśli tylko nikt nie był na tyle spostrzegawczy, żeby ujrzeć delikatne przetarcia z kurzu na staroświeckiej kanapie czy wypalonej lampy naftowej stojącej w kącie. Znów stało się miejscem dla samotników i poszukiwaczy weny, a nawet niecodziennych przygód. Prawdą było to, że żadne z nich już nigdy nie wróciło do tego pomieszczenia, gdyż wiązało się z tym zbyt dużo wspomnień.

sobota, 4 maja 2013

Rozdział XI (Wendy i Alan)


Kenneth Reventlow jest kolejnym bogaczem z towarzystwa Alana. Jak wiadomo - Alan bogaczy nie skreślał od razu, więc i z Kennethem związał się w pewien sposób. Łączył ich potajemny romans, gdyż obydwoje byli otwarci na eksperymenty. Jest on postacią występującą tutaj tylko epizodycznie.

To nie były zbyt dobre dni dla Kenneth'a. Jeszcze do niedawna miał taki nieziemski spokój, brak zmartwień, więc beztrosko spędzał sobie czas na pisaniu opowiadań i spełnianiu się twórczo. Skończył, kiedy w klubie zniknęła mu Audrey. Od tamtej pory nie mógł skupić się na niczym.
Oczywiście jej nie znalazł, przez co zdenerwował się trochę. Czasami myślał, że ona sobie poradziła, ale w pewnych momentach miał wrażenie, że leży gdzieś pobita w rowie, może nawet nie żyje. Nie chciał tak myśleć, ale wszystko potęgował brak kontaktu z jej strony. Kilka razy do niej dzwonił, ale nie odebrała. Więcej już się z nią nie kontaktował. Nie miał siły.
Jeszcze ten sms od Antoinette, który także wpłynął na jego, nienajlepszy już właściwie, nastrój. Świadomość, że dziewczyna potrzebowała rozmowy, wprawiło go w lekkie zakłopotanie, ale właściwie także z chęcią by się z nią spotkał, chociaż teraz by się do takiego czegoś nie przyznał. Miła jednak była świadomość, że za nim tęskniła. Chyba. Tak napisała. Ale ze znakiem zapytania. Oczywiście napisał, że dziewczyna może wpadać kiedy chce, ale po tym nie mógł już zasnąć. Zresztą teraz bardzo trudno mu to przychodziło.
Ubrał się więc w spodnie dżinsowe i wyszedł z pokoju oraz akademika, swe kroki kierując nie gdzie indziej, tylko do Alana. Było późno. Nie chciał nachodzić nikogo innego, a on wydawał się idealny. Nie musiał z nim rozmawiać, mógł po prostu poczuć jego ciało. Ale bardzo się zdziwił, gdy - uchyliwszy drzwi jego pokoju - zastał puste łózko. No cóż.
Już miał odchodzić, kiedy dobiegł go głos jelonka, prosto z... tak, stamtąd. Czy to był opuszczony pokój? Co on tam robił o tej porze i, najważniejsze, z kim?
Kenneth, kierowany ciekawością, cicho zakradł się, jakby bał się, że przyłapią go na jakimś gorącym uczynku. A kiedy uchylił drzwi, które bardzo głośno jak na tę porę skrzypnęły, wywołując u niego lekkie zmrużenie oczu... O kurwa!
W panującym półmroku zauważył sylwetkę Alana i jakiejś dziewczyny, a ponadto wyraźnie zauważył, że miała cycki na wierzchu, a Alan co robił? DOTYKAŁ ich. Ludzie. Nie no. Traumatyczny widok.
Dlatego po prostu zamiast wejść i przeszkodzić, co na pewno zrobiłby, będąc w swoim normalnym stanie - a w jakim był teraz? - wycofał się z karpiem na gębie, wracając do siebie i analizując to, co przed chwilą zobaczył.
Alan miał babkę? Lolz.

W tej chwili lękała się wzroku Alana. Sama nie wiedziała dlaczego, ale właściwie nie była pewna, jak go ma traktować w swojej głowie, gdzie powstał całkiem realny, duży mętlik, i w tym momencie czuła się przy nim nieswojo. Zresztą trudno byłoby czuć się fajnie, siedząc przed niemalże nieznajomym człowiekiem z obnażonym biustem, będąc całkowicie trzeźwą. Nawet w półmroku. Czułaby się naga nawet gdyby panowały egipskie ciemności, a on nie zdołałby wzrokiem ani dotykiem trafić na jej ciało.
Tak byłoby najlepiej. To były ostatnie chwile tych wątpliwości, tego strachu, który ogarnął ją i mięśnie jej nóg, które właśnie w tej chwili miały się ruszyć, poderwać ją do biegu i zanieść jak najdalej, byle z dala od jego rąk, tego przenikliwego wzroku nie dającego się opisać oraz całej dziwne sytuacji.
Ale znów pomyślała o tej okropnej chorobie, której już nie chciała i tak wątpliwym czasie swojego istnienia. To tego najbardziej się obawiała i wciąż powtarzała sobie w głowie, że gdyby teraz zrezygnowała, na pewno by żałowała. Bo nie wiadomo, ile tak właściwie czasu jej zostało. Niby od zawsze to wiedziała, ostatnio starała się używać życia, robiąc to, czego zwykle by nie zrobiła, aby nie żałować, że czegoś przed śmiercią nie spróbowała... ale teraz wszystko stało się takie pełne, realne i namacalne tak jak ta kanapa, porośnięta kurzem i nosząca ślady jakichś nocnych, upiornych melanżów w postaci plam alkoholu. Czy tylko tego? Wolała o tym nie myśleć, chociaż każdy temat był dobry, żeby choć na chwilę przestała czuć się tak... głupio.
Tylko czekała ze spuszczonym wzrokiem na jego dotyk, który miał być cudowny. I to nie cudowny w sposób jakkolwiek erotyczny, ale bardziej uzdrawiający, mogąc czynić realne cuda. Nadal nie pojmowała, jak jego moc mogła działać. Jak mógł ją posiadać człowiek o tak wątłej postawie? Była przecież taka potężna. I teraz, dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, czy tak naprawdę Alan poradzi sobie z nią. Obserwując go, mogła się domyślić, że bardzo się denerwuje. Dlaczego? Czy było prawdopodobieństwo, że nic się nie uda? Że chłopak poniesie klęskę, a ona umrze jeszcze szybciej, niż przewidywał lekarz? Niż przewidywała ona sama? Gdyby nie była taka sparaliżowana, obnażywszy się już, na pewno złapałaby go za rękę, przekazując choć trochę otuchy, wątpliwej w jej rozedrganym stanie, ale przynajmniej wiedziałby, że wcale nie był osamotniony w swoich obawach. Chociaż Wendy nie chciała, żeby takie miał, bo bała się jeszcze bardziej.
Gdy dotknął jej delikatnej, zaokrąglonej skóry na piersi ciepłą, męską ręką, miała ochotę szarpnąć się, wyrwać, a mięśnie, napięte do granic wytrzymałości, już prawie nie wytrzymywały presji nakazywanej przez jej mózg - myślała obsesyjnie tylko o tym, żeby się nie ruszać. Żeby nie przerwać jego... kontaktu, który zaczął nawiązywać (?) z jej ciałem. Chciała czuć jego dotyk jako dotyk lekarza, ale wiedziała, że tak nie było. Może przeszkadzało tej myśli pomieszczenie, zupełnie niepasujące do szpitalnych standardów (och, jakże w tej chwili bardzo pragnęła znaleźć się w wysterylizowanej, białej sali), może brak kitla na jego abstrakcyjnym dresie, może świadomość, że nie był profesjonalistą, że nie miał zbyt wiele doświadczenia w kontaktach z pacjentami, chociaż zapewne w umiejętnościach przewyższał wielu w tym fachu.
Narośl wewnątrz niej zabolała, gdy jej dotknął. Po chwili jednak poczuła ciepłą falę, która ogarnęła to miejsce i postanowiła się rozluźnić. Nie miała pojęcia, jak działa jego moc i co właściwie robić powinna, a czego nie. Na razie trwała wyprostowana, nie ruszając się i powstrzymując drganie z zimna, strachu i wstydu. Jak długo to potrwa? Nie miała pojęcia. Na tę chwilę wiedziała tylko jedno; jak urzeczona wpatrywała się w maksymalnie skupioną twarz Alana, próbując coś z niej odczytać. Coś, co pozwoli jej na stwierdzenie, jak to właściwie z nią jest. I na ile zdoła powstrzymać rozwój choroby?
Od niedawna miała pewność, wiedziała, że zbyt długo zwlekała i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nawet gdyby podjęła się samego leczenia, na pewno nie dostałaby gwarancji na wyleczenie. Gdyby nie Alan, na pewno nawet tego by nie zrobiła, a co najważniejsze, na pewno nie siedziałaby tutaj, przeżywając jednocześnie najgorsze i najlepsze chwile w jej życiu - zmierzała bowiem małymi kroczkami do końca; chociaż bała się dalszej drogi, to jednak niosła ona nadzieje i ukojenie, gdy wyobrażała sobie twarze bliskich osób.
Zamknęła na chwilę oczy, czując niezwykłe znużenie. Miała wrażenie, że trwało to wieczność, chociaż tak naprawdę minęło zaledwie pięć, dziesięć minut - nie więcej. Wszystko zaczynało ją boleć, a choć przyjemne ciepło - czasem wręcz trochę parzące - rozchodziło się po jej klatce piersiowej, wyraźnie czuła, że nos ma jak z lodu. Wolała nie podnosić ręki, nie chciała go dekoncentrować. Zachowywała się tak, jakby jej nie było, chociaż obydwoje zdawali sobie sprawę, że to właśnie ona była tutaj głównym elementem - a może nie ona, a jej choroba, na którą Alan właśnie tracił swoją cenną energię.
Owionął ją nieprzyjemny chłód, a mając zamknięte oczy, choć nadal czuła obecność Alana, powoli odpływała. Słyszała trochę więcej - jakieś szmery, kroki, przez co serce zaczynało bić jej jeszcze szybciej. Jakby bała się na dodatek czegoś nadprzyrodzonego, czego przecież tutaj nie było.
Poczuła czyjąś obecność w chwili, gdy drzwi nieprzyjemnie zaskrzypiały i niewiele myśląc odskoczyła od Alana z lekkim okrzykiem, przerywając z nim jakikolwiek kontakt, a wpatrując się w błyszczące w ciemności oczy i kontury czyjejś twarzy. Nie znała tej osoby. Czy ktokolwiek mówił, że była to osoba? Niewątpliwie była noc; kto szlaja się tu o tej porze?
Gdy drzwi zamknęły się, Wendy spuściła lekko głowę, nie mogą spojrzeć w twarz Alanowi. Przelękła się z tak głupiego powodu, a... Czy teraz będzie musiał zacząć wszystko od nowa?
- Przepraszam - powiedziała cicho i to było pierwsze słowo, które wypowiedziała do niego w tym miejscu, o tej porze. Serce kołatało jej się w piersi, a ona próbowała je uspokoić wszelkimi sposobami. Nawet uskuteczniała próby lekkiego zasłonięcia się, chociaż na chwilę. - Czy... czy to był koniec, zanim...? - dodała niepewnie, pełna nadziei na odpowiedź twierdzącą, niezdolna do dokończenia zdania, bo nie miała pojęcia, co to było.
Miała tylko nadzieje, że nie mroczne duchy przyszłości.


Gdy usłyszał ten charakterystyczny dźwięk drzwi, otwieranych drzwi, przestraszył się? Tak chyba właśnie strach go ogarnął, że ktoś może im tu wtargnąć i wszystko pójdzie na marne. Tylko kto to był? Kto o tej porze przychodził do takiego miejsca? Może któryś z Jelonków szukał natchnienia w tym miejscu? Ale nie, znał ich tu prawie, że wszystkich każdy z nich nie przychodził tu jeśli słyszał kogoś innego, każdy wolał samotnie tworzyć. Nikt by tu nie wszedł nawet gdyby słyszał odgłosy z tego miejsca. To może to ten duch? Ta jasne duch! No pewnie i jeszcze może ich zaraz zadźga swym nożem albo sznurkiem na którym się powiesił? Nie no te bajki nie dla Alana. Ale jednak nieuniknione było przerażenie, a on sam otworzył oczy gdy tylko poczuł, że ciało Wendy momentalnie się odsunęło przerwała dotyk, który był tak ważny, nie, nie, nie był na nią zły czy coś. Wiedział, że to była tylko dziewczyna, która na pewno w pewnym sensie bała się duchów, przecież każda dziewczyna mimo wszystko ich się bała, co nie? Nawet jeśli wmawiała sobie, że się nie boi. A te dźwięki jednak przypominały jedynie ducha, zjawę, która teraz ich zje w całości. On nie był wstanie się odwrócić. Był nieruchomy jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Nawet jego dłoń przez jakąś chwilę wisiała w powietrzu w tym samym miejscu gdzie dotykał jej piersi. Był jakby nieobecny, tak jakby tylko jego ciało tu siedziało. Czuł się jak z kamienia, jak z lodu. Sam nie wiedział jak się czuł i dlaczego nie mógł się teraz poruszyć? Tego nie wiedział przecież nigdy wcześniej nie korzystał z mocy tak bardzo w świadomy sposób i do tego przy tak poważnej chorobie, jaką był nowotwór. Czuł, że ta choroba była tak silna, że ledwo potrafił na nią panować może dlatego teraz był jak zahipnotyzowany? Jednak po jakiś trzech sekundach, długich sekundach, nawet jeśli były to tylko sekundy to pewnie Wendy zdążyła to zauważyć, zdążyła zauważyć jak otworzył oczy i tylko tyle, nie ruszał się jakby na prawdę ta choroba wyssała z niego całe życie albo i przeniosła się na niego? Nie, to nie było możliwe przecież tylko zatrzymywał tor biegu choroby, a nie zabierał choroby i nie przejmował ich na siebie. Po tych trzech długich sekundach w końcu jego ręka opadła, tak bezwładnie. Ale jednak był to świadomy ruch i wtedy obrócił w końcu twarz w kierunku drzwi, zobaczyć kto śmiał im to wszystko przerwać?
Kenneth?
Poznał go od razu, nawet w tym mroku jaki tu panował. Poznawał jego rysy twarzy chyba nawet w całkowitej ciemności, po samym zapachu, cieple potrafił go rozpoznać. Znał w końcu każdą rysę jego twarzy na pamięć. Nawet potrafiłby chyba go opisać jakiemuś rysownikowi dokładnie rysa po rysie na jego chłopięcej twarzy. A teraz? Co on tu robił? Dlaczego był w Jelenim akademiku? W nocy? Co się działo? Niby był zmartwiony tym, że to właśnie był Kenneth bał się, że coś się stało szukał czyjeś pomocy i nie znalazł jej, znalazł tylko ich w dziwnej sytuacji. A z drugiej strony był na niego po prostu wściekły, że przerwał im w takim momencie. Miał ochotę krzyknąć prosto w jego głupia twarz "Spierdalaj!" "Wynocha!" albo jeszcze inne ociekające wściekłością słowem, ale jednak nie zrobił tego. Nie był w stanie wypowiedzieć choć jednego słowa, w końcu ledwo co udało mu się opuścić dłoń, ruszyć głową. Zresztą ledwo co zdążył go zauważyć. Jak szybko się tu pojawił tak szybko i zniknął. Wyszedł. A on nie był w stanie za nim pobiec. Czuł się jak z cementu, z kamienia. Nie potrafił zmusić swojego organizmu do jakichkolwiek ruchów. Nie potrafił wymówić słowa. Ten stan na pewno nie był dla niego zbyt dobrym, było to okropne uczucie nie mogąc nic zrobić, był bezradny. A Wendy oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie, które z całą pewnością trafiło do niego jak echo w tym pokoju, parę razy zabębniła w nim to pytanie, parę razy powtórzył je sobie w myślach, nadal nie potrafiąc się poruszyć, coś powiedzieć.
Aż po tych długich sekundach, a może i były to już minuty? Sam nie wiedział stracił już rachubę czasu. Nie wiedział nawet czy może już ranek ich zastał? Nie wiedział, stracił racjonalne myślenie o czasie podczas którego to wszystko się działo. Powoli zacisnął rękę w pięść, tą którą dotykał Wendy, przez którą wszystkie informacje przepływały do jego mózgu. Poczuł jak ciepło, które kumulowało się w niej powoli rozchodziło się po całym ciele, co dawało mu ulgę, na prawdę ulgę. Gorączka dłoni przestała istnieć, a raczej rozniosła się po całym jego ciele, tak, że teraz cały wręcz parzył, ale wiedział, że za chwilę to minie. Musiało minąć. I zacisnął jeszcze raz rękę, która nadal była z kamienia, choć teraz nieco słabszego niż wcześniej. I w tym momencie spojrzał na Wendy przerażoną, ale oczekującą wyjaśnień, czy wszystko poszło zgodnie z planem? Czy wszystko jest tak jak powinno być? Sam nie wiedział, ale teraz przypomniał sobie, że tuż przed wejściem Kena wszystko się uspokoiło i trwało tak już przez parę sekund, czyli... udało się? Chyba tak, takie przynajmniej miał wrażenie.
- Tak. - odpowiedział jednym pojedynczym słowem, twierdzącym tak, tylko czy aby na pewno dobrze odpowiedział? Nadal nie był tego pewny, ale podświadomość dawała mu znaki, że wszystko poszło, na prawdę zgodnie z planem. Udało się. Ledwo co wypowiedział to pojedyncze słowo przełykając ślinę przed i zaraz po wypowiedzeniu słowa. Nadal nie czuł się normalnie, choć już o wiele lepiej niż zaraz po przerwaniu dotyku.
-Masz dwa tygodnie więcej. - powiedział powoli, rozważając każde słowo, za każdym razem przełykając głośno ślinę, która jak nigdy zbierała mu się w ustach sto razy szybciej niż wcześniej. Tego był pewny dał jej dwa tygodnie, więcej na sto procent nie udało mu się dać. Ale dwa tygodnie wystarczyły chyba..? O ile dziewczyna pójdzie na chemię od razu, o ile znów nie będzie z tym zwlekała nie wiadomo ile. Musiała iść się leczyć, po prostu musiała.
Wstał z swojego miejsca z trudem, ale udało mu się to zrobić. Odrętwienie jego ciała schodziło z każdą sekundą. Z każdą sekundą mógł wypowiedzieć więcej słów, więcej mógł się ruszać, aż nadszedł czas na całkowicie wstanie z swojego miejsca. Teraz już wiedział dlaczego miał obawy przed tym by jej pomóc, czuł podświadomie, że będzie to trudne dla jego organizmu i było. Na prawdę było. Stojąc nad nią wyjął z kieszeni małe pudełko, miał dla niej prezent, który miał dodać jej otuchy gdy będzie walczyła z chorobą.
-Niech wzlatuje i odradza się razem z tobą w tej ciemności, którą widzisz w leczeniu się. - tymi słowami przylgnął ustami do jej policzka, okrywając jej skórę swoim ciepłym oddechem, dość nienaturalnym ciepłem jakie miał teraz w całym swoim organizmie. Tym samym też dał jej owe malutkie pudełeczko do ręki, przyjęła, musiała przyjąć. Jeszcze tylko ucałował ją w ten policzek, ot tak po przyjacielsku chcąc dodać jej jak najwięcej otuchy, przecież teraz będzie tego potrzebowała. A w środku pudełka był malutki motylek, zrobiony z origami. Cóż bardzo taniego wykonane przez niego samego. Ale za to jakie cenne dla niego, bo robił to rozmyślając o niej i tak jakoś same palce kierowały nim co ma dla niej zrobić i postanowił jednoznacznie, że musi jej go dać, po prostu musiał to zrobić, może widok tego motylka na prawdę doda jej otuchy i będzie wiedziała, że mimo wszystko, nawet jeśli był jej obcy to i tak chce, by wszystko poszło zgodnie z planem nawet z chemioterapią?
Po tym wszystkim odsunął się od niej i odwrócił się. Kierował się powoli w ciemności w stronę drzwi. Dobrze, że nie było tu zbyt dużo mebli, nie potykał się przynajmniej o nie. Aż w końcu dotarł do drzwi, które po raz kolejny zatrzeszczały przeraźliwie. Wyszedł, znikając jak tak zjawa, która niby tu była. I nie pojawił się więcej. Zostawił ją samą z tym wszystkim. Zresztą już zrobił co do niego należało. Nie miał siły na dłuższą rozmowę, której jej był winny? W końcu nie wiedziała nic jak on to zrobił, co się z nim działo czy teraz będzie mógł normalnie żyć? Albo czy ona teraz nie będzie czuła żadnych skutków ubocznych użycia tej mocy? W sumie w tym wypadku wiedział, że nie będzie czuła nic co było by inne, dziwne, które nie powinno dziać się w jej organizmie. Przecież wnikał w jej chorobę tylko podczas dotyku, nic więcej, nie powinno nic jej się dziać. Choroba powinna być utrzymywana w tym samym momencie co dzisiaj, w tym samym rozwoju przez całe dwa tygodnie, a po tym czasie znów wróci na swoje tory, znów będzie się rozwijała i potęgowała ból, który zadaje dziewczynie. Dlatego też tak nalegał na szybkie leczenie, na szybkie podjęcie się samego leczenia, ze względu na tą datę jej śmierci, która pozostanie w jego pamięci już chyba na zawsze, owszem teraz przedłużył tą datę o całe dwa tygodnie, ale i tak na pewno nie byłaby zadowolona wiedząc, że jej życie jest już tak kruche i ulotne.