Gdyby cała sprawa przyszła Wendy z łatwością, zapewne skakałaby pod sufit, dziwiąc się tej nieprawdopodobności. Było to bowiem zbyt delikatne i trudne, aby przeprowadzić wszystko szybko. Ona zapewne sama nie byłaby bardzo skora do takiej przysługi, gdyby miała podobną moc. Zapewne od razu odcięłaby się od nieznajomych ludzi, a słysząc podobne propozycje z ust innych, odwracałaby się na pięcie i nie chciała niczego więcej słuchać. Tymczasem sama była tą obcą osobą, która się naprzykrza, tą hipokrytką niemyślącą o drugim człowieku. A przynajmniej nie tak głęboko. Bo wiedziała, że Alan może się nie zgodzić, tylko musiała zrobić co w jej mocy, aby jednak udało jej się go przekonać. Bo to była jej osobista tragedia. Z tego nie było wyjścia, taplała się więc wciąż w błocie rozpaczy, a wszystko ją prześladowało. Nie pomyślała nawet, ile takich ludzi może być. Może codziennie ktoś przychodził do niego ze swoim dramatem? Od takich rozmyślań jednak Wends była wolna, ponieważ nie zwykła zastanawiać się nad innymi ludźmi.
To nie było wcale tak, że szła na łatwiznę. Właściwie od dawna odwlekała wizytę w klinice, bojąc się, że kiedy tam pójdzie, wszystko stanie się brutalną rzeczywistością. Że to wcale nie choroba, a lekarze doprowadzą ją na dno. Nawet obietnica od Lauren nie pomagała i sądziła, że jej obecność tylko przytrzymywałaby ją, żeby nie uciekła. Ale na razie nie znajdywała racjonalnego wytłumaczenia, jakoby miała się tam pojawić. Doktor Fitzhebert co jakiś czas dzwoniła do niej, ale ignorancja była na porządku dziennym. Bała się chemii. Bała się operacji. Bała się czegokolwiek. I tak nie było gwarancji, że z tego wyjdzie. Nigdy nie mogła mieć pewności, a strachem napawało ją wszystko, co związane z leczeniem. Czasami nawet myślała, że to i tak nieuleczalne. Dlatego taką ulgę poczuła, kiedy dowiedziała się o mocy Alana. To rozwiązywałoby wszystkie problemy. A nie sądziła, żeby połowa St. Bernard była nieuleczalnie chora. Coś jej się więc należało.
Po jego pierwszych słowach już była przygotowana na to, aby odpowiedzieć coś konkretnego. Już miała słowa na języku, sądząc, że wszystko się wyprostuje i będzie można dalej go przekonywać. Wcale nie robiło jej różnicy to, czy leczy czy neutralizuje. Ważne było to, aby ta cholerna choroba już nie postępowała.
Ale gdy krzyknął, skuliła się w sobie. Wcale nie chciała go rozjuszyć! No patrzcie - Wendy Wingfield pokornie przyjmująca czyjś krzyk. Co tu było nie tak?
Szybko doszła do wniosku, że jest więc osobą aż nazbyt uczciwą. Trzeba więc podejść do tego inaczej.
- Okej. Spokojnie. Może powiem inaczej, gdybyś był w stanie zneutralizować moją chorobę - a naprawdę bardzo mi na tym zależy - byłabym ci winna przysługę. Mam sporo kontaktów - stwierdziła pewnym głosem, wyzbywając się już pierwszego strachu. W jego towarzystwie czuła się trochę swobodniej, w miarę jak rozmawiali. Tylko ciągle czuła mrowienie w nogach. - Poza tym to także bardzo ważne dla mojej siostry Lauren, byłaby ci wdzięczna, tak jak ja. - Sama nie wierzyła, że to powiedziała. Jak ona mogła wplątać w to także młodszą Wingfield? Gdyby ciemnowłosa się dowiedziała, Wendy już by nie żyła. I to nie przez chorobę, a przez ręce siostry.
- I tak właściwie urządza mnie nawet zneutralizowanie, przecież znasz definicję słowa nowotwór, prawda? To cholerstwo bezlitośnie zżera mnie od środka - dodała zrezygnowanym tonem, opuszczając ręce wzdłuż tułowia, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Czyżby poczuła do niego przypływ zaufania? Niewiarygodne, jak w przeciągu pięciu minut wszystko się dla niej może zmienić. Miała dość tego, że czuła się jak na wahadle. Raz nieufna, za chwilę już poddająca się.
Owszem mimo wszystko nie codziennie zdarzały się takie propozycje kierowane w jego stronę. Ale jednak co on ma każdemu obcemu pomagać? Mimo wszystko nawet nie wiedział czy dokładnie pamięta jej imię. Nie wie o niej praktycznie nic a ma uratować życie? Nie to mu się wszystko jak na razie nie uśmiechało, ale był głupim człowiekiem i nie potrafił jej chociaż do końca wysłuchać dlatego też nie wyszedł z tego pomieszczenia zaraz po tym jak się dowiedział o co jej chodzi dokładnie, że chce skorzystać z jego mocy, przy której tak właściwie jest konieczna wiadomość coś więcej o osobie, której ma pomóc, a tu co? Ledwo znał jej imię i to, że jest bogata i tylko tyle w sumie, nic więcej. Owszem mógł się więcej o niej dowiedzieć nawet dziś, skoro chce pomocy to przecież nie bałaby pozwolić mu na to by ją poznać, więcej, bliżej? No tak na pewno nie, o ile by powiedział, że potrzebuje to do użycia właściwie swojej mocy. Właściwie to potrzebował jedynie szczegółów związanych z chorobą, ale co się z tym wiąże także o niej, więc w sumie to się wszystko łączyło w jedną całość. No właśnie nie jest cała ta szkoła śmiertelnie chora, ale to nie znaczy, że Wendy ma być tą jedyną i pępkiem świata, bo przecież tylko ona ma taką chorobę i tylko ona zasługuje na ratunek, nie, nie tak nie ma na tym świecie, a przynajmniej dla Alana tak nie było. W końcu każdy człowiek jest przez niego traktowany na równi, a przynajmniej starał się nie patrzeć na majątek czy też po prostu sławę danej osoby, może dlatego nie zaglądał nawet na portale plotkarskie, które to się w tej szkole na pewno znajdowały gdzieś.
-Każdy ma rodzinę, której zależy na uratowaniu bliskiej sobie osobie. Tak samo jak każdy może być śmiertelnie chory. - zauważył od razu po wzmiance o jej siostrze. Tym samym po raz kolejny pokazując jej, że nie jest pępkiem świata. Każdy ma swoje problemy, każdy ma rodzinę, dosłownie każdy może być chory tak jak ona, a on nie zamierzał ratować każdego po kolei. Zwłaszcza nieznajomych. Zaśmiał się krótko przypominając sobie jej wzmiankę o tym, że ma wiele kontaktów. I co mu to w czym pomoże niby? Co te kontakty zamiast niego wykorzystają jego moc i będą kompletnie wyczerpani w zależności od tego na jak długo dziewczyna chciałaby zatrzymać chorobę?
-Proszę cię.. Co mi po Twoich znajomościach? - zapytał ledwo powstrzymując śmiech, ale nie no spokojnie Alan nie możesz jej wyśmiać przecież! Bo ją urazisz i w ogóle, ale w sumie czy się Alan martwi jej stanem emocjonalnym? No raczej nie zwłaszcza, że była dla niego całkowicie obca.
- Znam definicję nowotworu lepiej niż myślisz... Dlatego wiem, że można go wyleczyć, a nie widać po tobie, że nie ma dla ciebie szans najmniejszych. - zauważył znów pewny siebie w sumie ciągle był pewny, że teraz jej odmówi przekona ją żeby poszła na chemioterapię i tyle po jego mocy będzie, będzie nie potrzebna. A też zauważył, że ma na pewno szanse na wyzdrowienie, bo przecież była na siłach by tu stać przed nim, chodzić od szkoły i takie tam. A to wszystko na pewno nie wskazywało na to, że brakuje jej czasu na chemioterapię. Pieniędzy na pewno też nie brakowało, bo cóż.. przed chwilą chciała mu zapłacić za jego moc. Kompletnie jej nie rozumiał w tym wszystkim. Pójdzie na chemioterapię i po sprawie. Nie będzie musiał dawać jej kolejnych dni z zatrzymaniem choroby, by mogła wyleczyć się do końca na spokojnie.
Było gorzej, niż się spodziewała. Miała wrażenie, że rozmawia do ściany, która dodatkowo wpędzała ją w coraz większą rozpacz. Nie była przyzwyczajona do tego, że nie dostawała tego, co chciała. Właściwie nigdy tak nie było. Miała pieniądze, a one liczyły się niewyobrażalnie, jak zawsze zresztą. Dzięki zwykłym papierkom nie brakowało jej niczego związanego z materialnymi dobrami. Inną sprawą było to, że została od pieniędzy odcięta - och, i jak zamierzała zapłacić Alanowi? Mądra dziewczyna, ale nieprzystosowana do wyjątkowych sytuacji - o które szybko chciała się postarać. Wakacje tuż tuż, a ona zamierzała spędzić ich część w Ameryce Północnej. Nawet nie w swoim Meksyku (o które, oczywiście, zahaczy), ale w wielkich miastach. Uwielbiała snuć śmiałe plany, gdyż większość z nich zwykle dochodziła do skutku. Prócz pieniędzy miała także urodę, dzięki której druga ważna do szczęścia rzecz w jej życiu była zapewniona. Wends była w stanie rozkochać w sobie każdego chłopaka - i zaciągnąć do łóżka każdą dziewczynę - jakich tylko sobie zamarzyła i upatrzyła. Jeszcze nikt nigdy nie odrzucił jej zalotów, przez co była pewna swego. Jednak ona także nigdy nie zakochała się naprawdę, mogła więc bawić się i przebierać w żywotach ludzkich. Czyż nie teraz był na to czas? Zabrakło jej jednak najważniejszego. Zdrowia.
Dlatego tutaj była, dlatego przed nią stał Alan; dlatego doszło do takiej chorej sytuacji, w której nawet Wendy czuła się chwilami niezręcznie. Gdzie niemal musiała błagać. W pewnym momencie jednak targnęła nią bezsilna złość na chłopaka, której nie miała gdzie wyładować. Nie chciała zresztą sprawiać wrażenie porywczej i groźnej, gdyż pewnie skończyłoby się to tylko wyśmianiem. Przyznajmy sobie szczerze, nie była szefem gangu, aby móc zastraszyć kogokolwiek. Zastanawiało ją jednak wciąż jedno: co mu szkodziło? Zrobiłby swoje czary-mary w kilka minut i po sprawie, mógłby wrócić do swoich obowiązków i hasania po łące (czy co tam robiły Jelonki, nieistotne), a jej życie byłoby ocalone. Nie musiałaby się więcej martwić, byłaby szczęśliwa. To zdecydowanie sprawa życia i śmierci.
Wendy zacisnęła tylko wargi i usiadła na najbliższym fotelu, gdzie kurz prawie całkowicie przysłonił fantazyjny, purpurowy wzór poprzetykany złotą nicią, całkowicie w stylu St. Bernard. Chciała sprawiać wrażenie nonszalanckiej, krzyżując chude i długie nogi w kostkach, ale tak naprawdę ugięły się pod nią kolana. Spojrzała z dołu na Alana, który teraz wydawał jej się zdecydowanie bardziej okrutny niż jeszcze pięć minut temu. Musiała zebrać myśli, żeby go przekonać, tym samym nie odsłaniając duszy.
- Chemioterapia nie daje stuprocentowej gwarancji wyleczenia - stwierdziła, wpatrując się uporczywie w jego oczy, błyszczące nienaturalnie w panującym półmroku. Zawahała się. - Chciałabym poznać chociaż sposób, w jaki to robisz. Jak twoja moc działa - dodała, myśląc, że przynajmniej to zadziała. Że zanim się obejrzy, będzie ją leczył. Och, nie, raczej neutralizował jej chorobę. Manipulacja, czyż nie tak się to nazywało?
Gdy jednak na niego patrzała, a także mówiła o tym i myślała coraz więcej, wielka gula rosła jej w gardle. Ostatnie słowa wypowiedziała z wielkim trudem, żeby nie słychać było drżenia jej głosu. Wszystko zaczęło ją przerastać, nawet w zwykłej rozmowie napotykała przeszkody. Nie potrafiła już nic. Z takimi myślami w jej oczach pojawiły się łzy, które zakryła włosami i gwałtownie wstała, od czego zakręciło jej się w głowie.
- Zapomnij - rzuciła jeszcze cicho, a po chwili zamykała za sobą drzwi, oddychając głęboko. Skierowała się do miejsca najbardziej odludnego, jakie tu znała.
Po słowach Wendy schowek został opuszczony przez dziewczynę. Alan chwilę stał, nieruchomo w tej samej pozycji, co zostawiła go dziewczyna. Rozmyślał mocno o rozmowie, która właśnie tu nastąpiła. Po jakieś minucie jednak otrząsnął się jakby z kurzu, który zdążył osadzić się już na jego ciele wędrując z przedmiotów z półek na jego ramiona. Wyprostował się i powoli wyszedł także z tego ciasnego pomieszczenia. Schowek został znów sam sobie w swoim marnym istnieniu i czekał cierpliwie na kolejne ciekawe historie z życia uczniów. Tak jakby było to dla niego ukojeniem dla jego starych zakurzonych ścian.
Świetnie. Trzymajcie tak dalej :)
OdpowiedzUsuńOd razu pokochałam Alana xD