Bliskość chłopaka jeszcze spotęgowała się, kiedy ją przytulił, a był to tak czuły i przyjacielski gest, że dziewczyna od razu poczuła wzruszenie. Niechciane łzy pojawiły się na krawędzi jej oczu, zamazując jej całkowicie obraz jaskini, jaki miała jeszcze przed chwilą. Chłonęła jedynie tę atmosferę bardzo intymną, bardzo swojską i przyjemną. Nie chciała teraz niczego więcej, jak tylko czuć nieme alanowskie wsparcie i takie właśnie mu dawać. Wczepiła się dłońmi, zniszczonymi dłońmi - kobiety, która została zmuszona do haniebnej pracy - w jego fantazyjny ciepły sweter i zaciskając mocno oczy - przez co na policzki wypłynęły malutkie kropelki łez - wtuliła się w jego ramię. I wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Jego zapach był łagodny i przywodzący na myśl bezpieczeństwo - ale może tylko jej się tak wydawało poprzez nagromadzenie uczuć.
Motyl, który otrzymała od Alana jeszcze w opuszczonej sali, naprawdę pomagał jej przezwyciężyć lęki. Poza tym wciąż miała w głowie metaforę, którą uraczył ją na koniec - niech odradza się razem z tobą. I właśnie tak sobie to wyobrażała. Że jest zamknięta w kokonie, że kiedyś stanie się tak dojrzała i piękna jak ten motyl. Że to wszystko minie i jeszcze będzie dobrze. Trzymała więc wciąż ten twór papieru w ręku, jakby miała nadzieję, że cały czar z jego sztucznych skrzydeł zostanie przelany na nią. Nie zniosłaby, gdyby motyl leżał zamknięty w pudełeczku, ale także nie zostawiała go nigdzie na pastwę losu - o nie. Jego zniszczenie zawdzięcza ona tylko sobie, ale był on pognieciony w sposób rozpaczliwy i częściowy. A ona nie chciała go zamieniać na lepszy model, gdyż wtedy nie byłby tym samym. Nie stanowiłby metafory jej po chorobie.
- Nie, tylko trochę - odpowiedziała, nieco zaskoczona, że chłopak wspomniał o tej rzeczy po tak długim czasie, jakby czytał jej w myślach. Dla niej był to talizman, coś ważnego, a on mógł o tym zapomnieć. Ale nie. Najwyraźniej tego nie zrobił, najwyraźniej czytał jej smsy. I była mu za to dozgonnie wdzięczna.
Mogłaby tak trwać w tym uścisku przez cały czas, ale po jakimś czasie bezczynności jej mięśnie znowu zaczęły drżeć niebezpiecznie, przez co przestraszyła się i powoli wyswobodziła się z jego uścisku, starając się, żeby wyszło to bardzo naturalnie. Uśmiechnęła się nawet do niego, wdzięczna za te oczyszczające chwile, które bardzo jej pomogły. Czuła nawet łzy na policzkach i pod powiekami, ale nie pokwapiła się, żeby coś z tym zrobić. Naciągnęła tylko rękawy szarek bluzki na dłonie i spojrzała na chłopaka.
- Ten motyl bardzo wiele dla mnie znaczy i zachowam go takiego, jakim jest - powiedziała pewna swoich słów. Bardzo podobało jej się także same wykonanie i zastanawiała się, czy ona także potrafiłaby coś takiego zrobić. Nie wyglądało na bardzo skomplikowane, ale znając życie pewnie takie właśnie było. Od zawsze uważała, że origami to wspaniała sztuka i nie mogła oprzeć się, żeby nie podręczyć o to Alana. - Jakie wspaniałości jeszcze tworzysz? - spytała z żywym zaciekawieniem.
Odsunęła się od niego tak nagle, ale w sumie nie widział w tym nic złego, cóż może nie była osobą, która się lubiła długo przytulać zresztą ile to też można było się przytulać? Tyle im w stanowczości wystarczy, a przynajmniej na jakiś dłuższy czas.
zachowam go takiego, jakim jest, czyli jednak był już nieźle zgnieciony, ale cóż skoro takiego chce to niech ma. W sumie nie dziwił się jej, przecież ten motylek coś symbolizował między nimi. Musiał zostać taki jaki jest do końca swoich dni. Przecież poprzez te pogniecenia też i zachował w sobie jakieś wspomnienia związane z Wendy, cóż dla niej znaczył i to nawet od początku pewnie, jak tylko na niego spojrzała. Ale w sumie bał się, że przez te pogniecenia jego motylek już nawet nie przypominał motyla tylko rzeczywiście jakąś ohydną larwę, czy coś w tym stylu. A przecież miał wzrastać razem z nią, a papier już raczej nie będzie ładniejszy tylko brzydszy. No ale niby jak papier miałby wzrastać? Ach to głupie myślenie Alana i mnie już dobijało, więc już koniec, tych rozmyślań na tym jak papier może się rozwijać.
W sumie przy tych jej słowach zaśmiał się też uroczo, bo co jak co ale już emocje jakoś rozładował , a to zdanie go rozbawiło? Sam nie wiedział czemu go to tak rozbawiło, ale jednak tak już miał. Bo to w sumie tak w zasadzie sama siebie zaprzeczyła, bo niby nie wyglądał tak źle, ale mówiąc to, że zachowa taki jaki jest znaczyło wiele, np. to że rzeczywiście nie wygląda lepiej, ale taki wygląd jej pasuje.
I teraz zastanowił się nad jej pytaniem.. co on jeszcze potrafi zrobić? W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zazwyczaj i tak robi utarte już tory i zawsze były to właśnie jakieś proste motylki, smoki i tym podobne. Ale w sumie i raz na tydzień co najmniej próbował czegoś nowego i cóż zawsze mu to wychodziło. Może i nie za pierwszym razem ale jednak. Zawsze coś mu wyszło. Więc czyżby potrafiłby wszystko zrobić po pewnym czasie? Tak chyba tak, tak mi się wydaje przynajmniej. Wiadomo nad czymś nowym by musiał posiedzieć dłużej ale jednak w końcu by zrobił.
-A co chcesz coś nowego? - zapytał. Nie mówił tu o tym żeby zamienić na coś innego jej motylka tylko po prostu by zrobił jej coś dodatkowo, coś po za tym motylkiem. Nie zamierza jej go odbierać, a gdzie tam. Chce tylko żeby miała coś jeszcze jeśli tylko by chciała oczywiście.
-Nie wszystko wychodzi po pięciu minutach tak jak ten motylek... ale myślę, że wszystko by mi wyszło po jakimś tam czasie. - dopowiedział po chwili odpowiadając dopiero teraz w sumie na jej pytanie, ale chyba lepiej później niż wcale co nie?
-A może ty chcesz coś zrobić? - zapyta po chwili z uśmiechem przyglądając jej się. Przecież co do nauki nigdy nie jest za późno. Owszem on już się tego uczył od dziecka, ale i tak na pewno i Wendy by coś wyszło. Nawet jeśli miał by wyjść to jakiś mutant, a nie to co miało wyjść, ale zawsze coś. Zawsze można tworzyć swoje własne zwierzątka i kształty, a co tam.
I nastała wśród nich naprawdę przyjazna atmosfera, a Wendy pierwszy raz w tym strasznym miejscu poczuła się bardzo swojsko i miło.
Przyszła do niej myśl bardzo kusząca, żeby stworzyć coś w końcu dla kogoś, a nie dla samej siebie. Chociaż drżenie rąk na pewno nie było komfortowe, to jednak chciała spróbować.
- Tak, pomożesz mi zrobić ptaka? - spytała z łagodnym uśmiechem.
Ucieszyła się jak dziecko, kiedy zgodził się na to - w końcu poczuła choć pierwiastek beztroski, której tak bardzo jej brakowało. Tworzenie tej wspaniałości ze zwykłej kartki papieru wyrwanej z zeszytu w kratkę było czymś, co Wendy na pewno zapamięta na długo. Nawet nie obejrzeli się, kiedy zapadł zmrok, więc wrócili do baraków, Wingfield bezpiecznie eskortowana przez przyjaciela Alana, z ktorym miała pozostać już na zawsze.
piątek, 31 maja 2013
piątek, 24 maja 2013
Rozdział XVI (Wendy i Alan)
Tego właśnie się obawiała. Już od dawna miała niejasne przeczucie, że z Alanem na pewno nie było tak dobrze, jak mogło się wydawać. Już sama ociężałość jego ruchów po użyciu mocy wskazywała na nieziemskie zmęczenie i przeciążenie. Być może wtedy zaszył się gdzieś, żeby wylizać swoje rany. Nie mogła sobie wyobrazić, jak trudne to musiały być dla niego dni. Pewnie prawie takie, jak dla niej. Ale on jej pomógł. Pomógł mimo wszystko, mimo że zapewne zdawał sobie sprawę z konsekwencji, tych realnych jak i domniemanych. I właściwie sama nie wiedziała, dlaczego to zrobił. Zastanawiając się nad tym teraz, zupełnie bez dawnego oszołomienia i łapania się ostatniej deski ratunku, stwierdziła, że gdyby ona została postawiona na jego miejscu, na pewno nie zgodziłaby się. Nawet jeśli przejąłby ją los danej osoby, nigdy nie naraziłaby własnego zdrowia (życia?) dla kogoś, kogo kompletnie nie znała. Jednak Wendy już zdawała sobie sprawę, że ona i Jelonek to dwie zupełnie różne osoby. Dwa odmienne poglądy na świat, na ludzi; całkowicie inne charaktery i środowiska. Mimo wszystko czuli ze sobą jakąś więź, nawet jeśli nie potrafili jeszcze ze sobą rozmawiać bez wahania w głosie. Najważniejsze było jednak to, że mogli powiedzieć sobie dużo. Na bardzo trudne tematu.
Uderzył ją ogromny smutek i przygaszenie chłopaka, a właściwie nie wiedziała do końca, czym było to spowodowane. Co prawda przy niej - emanującą rozpaczą już na kilometr - każdy człowiek, który posiadał jakieś uczucia, na pewno nie skakał z radości, ale na pewno nie przeżywał wszystkiego aż tak. Za miną Alana kryły się inne sprawy, problemy osobiste i własne przemyślenia, w które dziewczyna wcale nie chciała ingerować. Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko... wesprzeć go, kiedy tego potrzebował. Och, przecież ona tak rzadko wspierała ludzi. A wszyscy tak często musieli pomagać jej. Wysunęła więc powoli rękę, jeszcze nieco niepewnie, ale zaraz ujęła pewnie dłoń chłopaka i ścisnęła mocno, na tyle, na ile pozwoliło jej osłabienie, czując drugiego człowieka obok siebie. Czując, że znów ktoś jest przy niej, ktoś jest blisko w bardzo emocjonalny sposób. To już nie było to samo co obejmowanie motyla i ściskanie go w niezwykle stresowych chwilach, uważając jednak na to, by go doszczętnie nie zniszczyć. Miała przed sobą prawdziwego Alana i w końcu mogła mu powiedzieć to, co chciała.
Nie chciała jednak już wracać do tego wszystkiego, co było wcześniej. Chociaż po części oswajała się ze swoją chorobą, nadal z ciarkami przechodzącymi po całym ciele i ze ściśniętym gardłem słuchała i mówiła o nowotworze, z którym walczyła. Trudno jej było przeżyć ze spokojem temat, który sam w sobie się nasunął, zdecydowanie trudno było mówić o tym wprost. Musiała się tego nauczyć, z wieloma upadkami.
Z zaskoczeniem przyjęła fakt, że jej choroba była silna. Z zaskoczeniem i strachem, gdy dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo w sobie nosiła. Nosiła i być może nosi nadal, gdyż nawet chemia nie daje stuprocentowej gwarancji. Ale było więcej szans. Bo został powstrzymany i złagodzony.
- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą, jeszcze mocniej ściskając rękę chłopaka. Chciała podzielić się z nim swoją niepewnością, jaka ją czasem nachodziła. Miała wrażenie, że nie wiedziała nic, że wszystko ją przerastało, a ona gubiła się we wszystkich ścieżkach, na jakie wkraczała. Że już właściwie nic nie było takie proste, jak kilka miesięcy temu. Ale i to musiała przeżyć. I widziała światełko w tunelu. Ludzi. Kiedyś myślała, że poradzi sobie z tym wszystkim sama, ale była w ogromnym błędzie. Czuła się w takich chwilach zbyt niesamodzielna, żeby być sama. - Wiem, że ja... osłabłam, ale mniej się boję - stwierdziła z większym spokojem. Chciała też przekonać jego, że tak naprawdę o nią nie ma się co martwić. Znów chciała stwarzać takie pozory. Pozory samodzielności, tego, że nic złego się z nią nie działo. Ale w większości przypadków nie była to prawda. Przynajmniej z ostatniego czasu. - I jestem ci wdzięczna - dodała na koniec, wiedząc, że właściwie musiała mu to powiedzieć. Musiała jakoś pokazać mu, jak bardzo mu dziękuje za to, co dla niej zrobił.
Wiedział, że Wendy była wcześniej cholerną egoistką, której nie bardzo nawet chciał poznać. Ale czy nadal taka była? Nie wydawało mu się, żeby nadal potrafiła być tą samą osobą, jaką była przed poznaniem Alana. Choć w sumie nie miał w zwyczaju oceniać ludzi nie znających ich, ale jednak te wszystkie historyjki z nią związane, których bądź co bądź słuchał wcześniej pozwoliły mu wykreować postać Wendy jako wredną, egoistyczną panną, która musiała mieć wszystko podstawione pod nos. Ale teraz już tak nie było. Ten wygląd Wendy wykreowany u Alana znikł jak bańka mydlana i teraz pozostał obraz cierpiącej i potrzebującej pomocy od innych dziewczyny, która aż lgnęła do tego by zmienić swoje postępowanie. Wiedział, że tak to się nie stanie to nie ta bajka gdzie zła królewna mogła się zmienić ot tak pod wpływem jednego pstryknięcia palcami. Ale jednak zyskała już wiele w oczach Alana i tego się trzymajmy.
Gdy tylko ścisnęła jego dłoń aż wbił swój wzrok w ich ręce czyżby tak chciała dodać mu otuchy? Mu, który jak na razie patrzał tylko na to jak ona się czuje. Nie zwracał uwagi na to, że i on potrzebował jej obecności, tej świadomości, że wie, że tu jest i na prawdę i ona chciała mu pomóc, bezinteresownie. Tego właściwie i on potrzebował najbardziej. Jaki głupi był, że nie odpisywał na jej smsy albo chociaż przecież mógł zadzwonić i powiedzieć, że u niego wszystko dobrze i jest przy niej duchem, może i nie ciałem, ale myślami na pewno był przy niej gdy ta była na pierwszej chemioterapii. Ale jednak tego nie robił wtedy był głupim dzieckiem, który tylko patrzył na to jak on się czuje i na to, że nie może się z nią spotkać bo będzie jeszcze gorzej z nim. No tak i tu wychodzi na to, że i on był nieco egoistą, ale w sumie chyba każdy człowiek miał w sobie coś z egoisty. Każdy człowiek chciał dla siebie jak najlepiej nie patrząc na to co czują inni, ale teraz już tak nie było. Chciał to zmienić i to teraz, zaraz.
Cały czas milczał, nie mówił nic. Wsłuchiwał się tylko w jej słabe dość słowa, zdania, które to wypowiadała do niego i które zostawały w nim i odznaczały znaczną rysę w jego głowie, wspomnienia, które na zawsze w nim pozostaną. W tej milczącej atmosferze, którą on sam teraz stworzył jedynie co był w stanie zrobić to to, że po słowach, że jest mu wdzięczna za to wszystko to po prostu przytulił ją. Po prostu przytulił ją do swojej piersi tak jak nigdy dotąd. Tak jak to robi najlepszy przyjaciel, bez żadnych kontekstów. Miał wrażenie, że właśnie tego potrzebowali, oboje. I teraz znów milczał nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że teraz jego słowa były zbędne przecież doskonale wiedziała, że gdyby mógł to pomógł by jeszcze raz? A przynajmniej miał nadzieję, że o tym wiedziała.
-A motylek całkowicie zniszczony? - zapytał znienacka nadal nie odrywając jej z swojego uścisku. Po tym pytaniu nawet uśmiechnął się w sumie sam do siebie, ale jednak na prawdę pojawił się na jego twarzy uśmiech, bo miał wrażenie, że przez tą rozmowę ulżyło mu, całe napięcie, które trwało w nim przez ten cały czas uszło, po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Nie mogła widzieć tego jego uśmiechu, ale miał wrażenie, że go wyczuła nawet jeśli go nie widziała, bo raczej nie było możliwe, żeby go zobaczyła skoro byli przytuleni do siebie.
Jakoś tak miał nadzieję, że zniszczyła go doszczętnie, że na prawdę jej w czymś pomógł w końcu takie miał on zadanie. Tylko miał nadzieję, że nie został zniszczony pod wpływem złości na to, że nie odpisywał, że nie dawał żadnego znaku życia, no tak to też było w sumie możliwe. Ale jeśli byłaby na niego zła to raczej by teraz z nim tu by nie siedziała. Uciekła by od niego i to od razu na początku. Przecież nie trzymał jej tu siłą i w sumie nadal nie robił tego. Droga wolna jeśli chce uciekać.
Uderzył ją ogromny smutek i przygaszenie chłopaka, a właściwie nie wiedziała do końca, czym było to spowodowane. Co prawda przy niej - emanującą rozpaczą już na kilometr - każdy człowiek, który posiadał jakieś uczucia, na pewno nie skakał z radości, ale na pewno nie przeżywał wszystkiego aż tak. Za miną Alana kryły się inne sprawy, problemy osobiste i własne przemyślenia, w które dziewczyna wcale nie chciała ingerować. Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko... wesprzeć go, kiedy tego potrzebował. Och, przecież ona tak rzadko wspierała ludzi. A wszyscy tak często musieli pomagać jej. Wysunęła więc powoli rękę, jeszcze nieco niepewnie, ale zaraz ujęła pewnie dłoń chłopaka i ścisnęła mocno, na tyle, na ile pozwoliło jej osłabienie, czując drugiego człowieka obok siebie. Czując, że znów ktoś jest przy niej, ktoś jest blisko w bardzo emocjonalny sposób. To już nie było to samo co obejmowanie motyla i ściskanie go w niezwykle stresowych chwilach, uważając jednak na to, by go doszczętnie nie zniszczyć. Miała przed sobą prawdziwego Alana i w końcu mogła mu powiedzieć to, co chciała.
Nie chciała jednak już wracać do tego wszystkiego, co było wcześniej. Chociaż po części oswajała się ze swoją chorobą, nadal z ciarkami przechodzącymi po całym ciele i ze ściśniętym gardłem słuchała i mówiła o nowotworze, z którym walczyła. Trudno jej było przeżyć ze spokojem temat, który sam w sobie się nasunął, zdecydowanie trudno było mówić o tym wprost. Musiała się tego nauczyć, z wieloma upadkami.
Z zaskoczeniem przyjęła fakt, że jej choroba była silna. Z zaskoczeniem i strachem, gdy dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo w sobie nosiła. Nosiła i być może nosi nadal, gdyż nawet chemia nie daje stuprocentowej gwarancji. Ale było więcej szans. Bo został powstrzymany i złagodzony.
- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą, jeszcze mocniej ściskając rękę chłopaka. Chciała podzielić się z nim swoją niepewnością, jaka ją czasem nachodziła. Miała wrażenie, że nie wiedziała nic, że wszystko ją przerastało, a ona gubiła się we wszystkich ścieżkach, na jakie wkraczała. Że już właściwie nic nie było takie proste, jak kilka miesięcy temu. Ale i to musiała przeżyć. I widziała światełko w tunelu. Ludzi. Kiedyś myślała, że poradzi sobie z tym wszystkim sama, ale była w ogromnym błędzie. Czuła się w takich chwilach zbyt niesamodzielna, żeby być sama. - Wiem, że ja... osłabłam, ale mniej się boję - stwierdziła z większym spokojem. Chciała też przekonać jego, że tak naprawdę o nią nie ma się co martwić. Znów chciała stwarzać takie pozory. Pozory samodzielności, tego, że nic złego się z nią nie działo. Ale w większości przypadków nie była to prawda. Przynajmniej z ostatniego czasu. - I jestem ci wdzięczna - dodała na koniec, wiedząc, że właściwie musiała mu to powiedzieć. Musiała jakoś pokazać mu, jak bardzo mu dziękuje za to, co dla niej zrobił.
Wiedział, że Wendy była wcześniej cholerną egoistką, której nie bardzo nawet chciał poznać. Ale czy nadal taka była? Nie wydawało mu się, żeby nadal potrafiła być tą samą osobą, jaką była przed poznaniem Alana. Choć w sumie nie miał w zwyczaju oceniać ludzi nie znających ich, ale jednak te wszystkie historyjki z nią związane, których bądź co bądź słuchał wcześniej pozwoliły mu wykreować postać Wendy jako wredną, egoistyczną panną, która musiała mieć wszystko podstawione pod nos. Ale teraz już tak nie było. Ten wygląd Wendy wykreowany u Alana znikł jak bańka mydlana i teraz pozostał obraz cierpiącej i potrzebującej pomocy od innych dziewczyny, która aż lgnęła do tego by zmienić swoje postępowanie. Wiedział, że tak to się nie stanie to nie ta bajka gdzie zła królewna mogła się zmienić ot tak pod wpływem jednego pstryknięcia palcami. Ale jednak zyskała już wiele w oczach Alana i tego się trzymajmy.
Gdy tylko ścisnęła jego dłoń aż wbił swój wzrok w ich ręce czyżby tak chciała dodać mu otuchy? Mu, który jak na razie patrzał tylko na to jak ona się czuje. Nie zwracał uwagi na to, że i on potrzebował jej obecności, tej świadomości, że wie, że tu jest i na prawdę i ona chciała mu pomóc, bezinteresownie. Tego właściwie i on potrzebował najbardziej. Jaki głupi był, że nie odpisywał na jej smsy albo chociaż przecież mógł zadzwonić i powiedzieć, że u niego wszystko dobrze i jest przy niej duchem, może i nie ciałem, ale myślami na pewno był przy niej gdy ta była na pierwszej chemioterapii. Ale jednak tego nie robił wtedy był głupim dzieckiem, który tylko patrzył na to jak on się czuje i na to, że nie może się z nią spotkać bo będzie jeszcze gorzej z nim. No tak i tu wychodzi na to, że i on był nieco egoistą, ale w sumie chyba każdy człowiek miał w sobie coś z egoisty. Każdy człowiek chciał dla siebie jak najlepiej nie patrząc na to co czują inni, ale teraz już tak nie było. Chciał to zmienić i to teraz, zaraz.
Cały czas milczał, nie mówił nic. Wsłuchiwał się tylko w jej słabe dość słowa, zdania, które to wypowiadała do niego i które zostawały w nim i odznaczały znaczną rysę w jego głowie, wspomnienia, które na zawsze w nim pozostaną. W tej milczącej atmosferze, którą on sam teraz stworzył jedynie co był w stanie zrobić to to, że po słowach, że jest mu wdzięczna za to wszystko to po prostu przytulił ją. Po prostu przytulił ją do swojej piersi tak jak nigdy dotąd. Tak jak to robi najlepszy przyjaciel, bez żadnych kontekstów. Miał wrażenie, że właśnie tego potrzebowali, oboje. I teraz znów milczał nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że teraz jego słowa były zbędne przecież doskonale wiedziała, że gdyby mógł to pomógł by jeszcze raz? A przynajmniej miał nadzieję, że o tym wiedziała.
-A motylek całkowicie zniszczony? - zapytał znienacka nadal nie odrywając jej z swojego uścisku. Po tym pytaniu nawet uśmiechnął się w sumie sam do siebie, ale jednak na prawdę pojawił się na jego twarzy uśmiech, bo miał wrażenie, że przez tą rozmowę ulżyło mu, całe napięcie, które trwało w nim przez ten cały czas uszło, po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Nie mogła widzieć tego jego uśmiechu, ale miał wrażenie, że go wyczuła nawet jeśli go nie widziała, bo raczej nie było możliwe, żeby go zobaczyła skoro byli przytuleni do siebie.
Jakoś tak miał nadzieję, że zniszczyła go doszczętnie, że na prawdę jej w czymś pomógł w końcu takie miał on zadanie. Tylko miał nadzieję, że nie został zniszczony pod wpływem złości na to, że nie odpisywał, że nie dawał żadnego znaku życia, no tak to też było w sumie możliwe. Ale jeśli byłaby na niego zła to raczej by teraz z nim tu by nie siedziała. Uciekła by od niego i to od razu na początku. Przecież nie trzymał jej tu siłą i w sumie nadal nie robił tego. Droga wolna jeśli chce uciekać.
wtorek, 14 maja 2013
Rozdział XV (Wendy i Alan)
Gdy tak przypatrywała się Alanowi, całej jego postaci i twarzy napiętej poprzez nagromadzenie uczuć, przypominała sobie powoli zdarzenia jeszcze za czasów rozedrganej, małej dziewczynki, która uciekała wciąż, zamiast odważnie zmierzyć się z tym, co ją czekało. Może ich pierwsze spotkanie nie było zbyt szczęśliwe, ale Wendy wiedziała, że gdyby nie to, wcale nie trwałaby teraz w tym miejscu. Byłoby gorzej, zdecydowanie gorzej - i tego odległego wyobrażenia przestraszyła się, chociaż nic takiego się nie zdarzyło. Nie miała nawet ochoty dotykać tego tematu w myślach, nawet jeśli wydawała się być oswojona.
Ale ze śmiercią nigdy się nie oswoi.
Przypomniała sobie także ten ostatni dzień (noc? poranek?), kiedy go widziała. Był taki inny. Obydwoje byli. Zmiany nastąpiły u każdego z nich; tak straszna choroba nie mogła nie pozostawić u nich widocznego śladu. I chociaż każde z nich poszło w swoją stronę, odległość i czas nie mogli rozerwać tej więzi, która między nimi istniała. Bo Wendy była jej pewna. Była całkowicie pewna i świadoma tego, od kiedy chłopak wyszedł z opuszczonej sali, pozostawiając ją samą z rozmyślaniami. I z motylkiem. Emocjonalna więź między nimi, chociaż tak dziwna i abstrakcyjna, zaowocowała tym, że postanowiła mu się zwierzyć. Nawet jeśli go nie znała zbyt dobrze i nie miała pojęcia, jak zachowywał się na co dzień, co lubił jeść na śniadanie i co łączyło go z rodziną. Mimo tego wszystkiego był jej bliższy niż niejeden znajomy z zaprzyjaźnionej rodziny spotykany od czasu do czasu na imprezach. Bo fundamentalnym faktem było to, że mu ufała. Jak najlepszemu przyjacielowi. Jak nielicznym. Musiała. Musiała mu zaufać już wtedy, kiedy zgodziła się na leczenie, gdyż bez tego wcale nie obnażyłaby się przed nim i na nic nie pozwoliła. A teraz nie mogła już pozbyć się tego zaufania, jakie do niego żywiła. To było w jej wykonaniu zbyt mocne, żeby Alan, nieodzywający się zwłaszcza, popadł w jej niełaskę.
Właściwie nie mieli obowiązku rozmawiania ze sobą. Bycia przy sobie. Nie łączyły ich długoletnie więzy przyjaźni, które zmuszały do uścisków czy pytań z wyrzutem 'dlaczego tak długo nie dawałeś znaku życia?' Byli ponad tym, zamknięci w tej chwili na wszystko inne poza sobą. Poza swoim bólem, który Wendy także odczytała z jego słów i przeklęła siebie za egocentryzm. Chociaż chłopak naprawdę pozwolił jej wyzwolić się i zmienić, niektóre negatywne cechy zostawały w niej niezmienne już do końca jej życia, chociaż idealnie zdawała sobie z nich sprawę. I nic nie mogła na to poradzić.
- Jak się czujesz? - spytała łagodnie, chcąc z całych sił zdobyć się także na uśmiech, żeby pokazać mu, jak bardzo cieszy się, że znowu go widzi i może z nim naprawdę porozmawiać. Z kimś, kto uratował jej życie. Powinna mu dziękować do końca życia. Ale mięśnie jej twarzy wytworzyły jedynie drgnienie, co wyglądało jak grymas niepewności w połączeniu z bezbrzeżnym smutkiem w oczach dziewczyny. A tak naprawdę jej usta już prawie zapomniały, jak powinien wyglądać uśmiech. - I... jak się czułeś wtedy... po użyciu mocy - dodała z nutką niepewności. Owszem, to także było ważne pytanie. Ważne dla niej, ponieważ obchodziło ją samopoczucie Alana. Samą Wendy zaskoczyło to uczucie, które ją ogarnęło. Jakby... pomieszanie troski i współczucia zupełnie szczerego, przyjacielskiego. Nieprawdopodobne.
Widział, że chciała się zmusić do uśmiechu i w sumie był jej za to wdzięczny? Radował się z tego powodu, że choć starała się być szczęśliwa? Tak chyba tak cieszył się jej szczęściem, bo co jak co, ale on nie miał powodu do radości, bo co niby on miał powiedzieć? Był zmęczony tym wszystkim już zamknął się w sobie i po prostu jakoś na prawdę napawała już go chyba jakaś depresja już pomału i już będzie miał problemy z wstaniem z łóżka, no tak to byłoby pewnie bardzo możliwe, ale jak na razie nie było tak źle i oby tak nie było. Swój wzrok miał gdzieś wbity przez siebie, w przestrzeń, ale gdy tylko usłyszał jej pytanie zwrócił się w jej stronę swoim wzrokiem i po raz kolejny raz już dziś, ogólnie w sumie po raz kolejny setny już chyba podczas ich spotkań przeszywał ją całą wzrokiem jakby to znów widział jej całe wnętrze, a przecież już teraz tego nie robił. Nie mógł tego potrafić robić przecież bez dotyku i bez użycia świadomego swojej mocy, bo i owszem on tylko świadomie mógł jej używać nic nie działo się bez jego woli. I co teraz miał jej odpowiedzieć? Mógł ją przytłoczyć tym wszystkim? Przecież już i tak na pewno jej było ciężko, a wiadomość, że i z nim, z jego organizmem po tym wszystkim nie jest najlepiej to na pewno jej by nie pomogło, ale z drugiej strony wiedział, że kłamiąc jej tu oszuka nawet samego siebie i zresztą pewnie wyczułaby, że coś kręci. Nie mógł jej okłamać, zwłaszcza jej. Ta jego cholerna szczerość i nie umiejętność kłamania czasem go przerażały. Bo przecież to nie byłoby normalne, że obca osoba wyczułaby kiedy kłamie, a jednak zazwyczaj tak było.
-Dziś już jest dobrze.. a wręcz wspaniale jeśli mam porównywać z stanem zaraz po... - odpowiedział w końcu łącząc te dwa pytania w jedną odpowiedź. Nadal ją bacznie obserwował, by żadne jej słabość nie umknęła jego uwadze przecież nie chciał, by mu tu teraz zemdlała czy coś ,a jednak będąc po chemii nie mogła się czuć idealnie. Tym samym kiedy odpowiadał z każdym wyrazem jego głos był cichszy słabszy jakby bał się jej reakcji na to wszystko. Ale przecież nie mógł jej okłamać. Nie pytał się o to jak ona się czuła, bo o tym wiedział. Wiedział dzięki tym wszystkich smsach wysłanych do niego.
- Twój nowotwór... na prawdę był silny.. - dopowiedział uważnie po chwili. Przerywając raz po raz zdanie, by móc ją na to jakoś wszystko przygotować.. A jednak czuł, ze był jej winny tych wszystkich wyjaśnień. Miał tylko nadzieję, że już nie był taki silny jak wtedy, kiedy to ujrzał jego wnętrze.
-Mam nadzieję, że teraz... osłabł. - i jeszcze raz wydusił z siebie te słowa, które na pewno był jej winny? Sam nie wiedział w sumie po co zaczął rozmowę o jej nowotworze? Przecież już wszystko było dobrze, już podjęła się leczenia. Ale tym razem to zdanie już mówił dość nie pewnie jakby bał się, że zaraz padnie od niej pytanie czy mógłby sprawdzić jaki silny jest teraz? Bo czuł że mógłby to sprawdzić, ale.. chyba tego nie chciał. Nie chciał już wiedzieć w jakim stanie jest teraz ten nowotwór, zresztą przecież guzek został wycięty, więc w sumie czy by coś jeszcze zobaczył? Nie, to już raczej nie było możliwe. Ale jednak ten strach, że mógłby coś zobaczyć przerażał go, a jednocześnie ciekawił, był ciekaw czy ona aby na pewno już jest na dobrej drodze ku zdrowieniu. Chciał by wyzdrowiała do końca jak najszybciej.
piątek, 10 maja 2013
Rozdział XIV (Wendy i Alan)
Cisza. Spokój. Idealne warunki do tego, żeby się nad sobą poużalać. Wszystko wydawało się tutaj takie pozbawione wszelkich trosk i... obumarłe. Jaskinia z bezgłośnym pozwoleniem przyjęła w swoje ramiona zagubioną Wendy, która nie miała się gdzie podziać. Nie miała także ochoty na żadne towarzystwo, szczególnie po tym, co przydarzyło jej się w obecności Aidena.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak się stało. Nagle, bez zapowiedzi, brutalnie, jakby znikąd. Nie mogła się pohamować i do siebie miała o to żal. W klinice ostrzegali, że skutki pierwszego wlewu mogą się także przydarzyć także później, a nie tylko kilka godzin po. Mimo wszystko sądziła, że już ma to za sobą. Że wycierpiała jak na ten raz wystarczająco dużo. Najwyraźniej to nie wystarczyło. Przypuszczała, że wszystko skomplikowało się w jej organizmie właśnie po wytężonej pracy; po wspinaniu na wyższe gałęzie drzew czy schylanie się i dźwiganie ciężkich przedmiotów. Bo choć wtedy mogła idealnie unikać pracy zupełnie tak jak teraz - a udawało jej się to nawet z powodzeniem - to jednak wolała się ukarać. Podświadomie miała zamiar zapracować się na śmierć i gdy zdała sobie z tego sprawę, przeraziła się. Strach ścisnął ją za gardło właściwie przed samą sobą. Bo chociaż słabo dawała sobie radę, istniały w niej jakieś pierwiastki pokłady ducha i optymizmu, przez co starała się myśleć coraz bardziej pozytywne. A robiła coś całkowicie innego.
Miała ochotę pozostać w takiej pozycji na zawsze, odzyskując siły po wyczerpującej wspinaczce i nie robiąc niczego, co mogłoby zaszkodzić jej zdrowiu czy życiu, ale wiedziała, że to niewykonalne. Nie ufała już sobie w tym aspekcie, dlatego potrzebowała wciąż kogoś, kto kontrolowałby ją, wspierał i był przy niej. I pomyślała o Aidenie. Zupełnie oczywisty fakt, że to właśnie on nadawał się do tej roli. Jednak to właśnie w nim odnajdywała ostatni ratunek. Jednocześnie jednak izolowała się od ludzi, żeby nie powtórzyć upokarzających scen słabości. Tego nie miał prawa widzieć nikt, nawet jeśli miała publicznie omdlewać, tracić bardzo, ale to bardzo cenne włosy lub... cokolwiek.
A tu nagle w jej samotni pojawił się człowiek. Człowiek, który sprawił, że gardło Wendy ścisnęło się jeszcze mocniej i jeszcze gwałtowniej; tym razem ze wzruszenia. Sam widok Alana przywodził na myśl Wendy te niezwykłe chwile, naznaczone jeszcze normalnością, ale także niesamowitym strachem przed nieznaną. Jeszcze nie wiedziała, co ją czekało. I wcale nie żałowała, że zwróciła się do niego o pomoc. Zrobił dla niej bardzo wiele i wiedzieli o tym obydwoje, bo gdyby nie zatrzymał rozwoju choroby na czas, kiedy krnąbrna panienka musiała się zastanowić i nabrać odwagi do wszystkiego... gdyby nie to, straciłaby pierś. A w tym przypadku tylko usunęli jej guz. I to stanowiło dla niej bardzo wiele.
Miała jednak mieszane uczucia, ponieważ chłopak zapadł się pod ziemię. Tak wiele mu miała do powiedzenia, tak wiele pytań w tamtym czasie kotłowało jej się w głowie. Na żadne nie uzyskała odpowiedzi. Żadne nawet nie zostało wypowiedziane, zbyt kruche i poważne, aby można je było zadać poprzez telefon. Zresztą i tak nie otrzymywała odzewu. Jej komórka milczała, kiedy zdawkowo - choć z włożonymi w to wieloma emocjami, trudnymi do odczytania w wielokropkach i krótkich stwierdzeniach - pisała do niego wiadomości. Nie odpowiadał. Nigdy. Jednak odkryła, że był to dla niej idealny sposób, aby jakoś sobie pomóc w tych trudnych czasach, więc później po prostu wysyłała sms'y bez oczekiwania na odpowiedź.
On tu był. Był; namacalny, pachnący jelonkową świeżością, wysoki i chudy, z nieco inną, krótszą fryzurą niż wtedy, ostatnim razem. I przemówił do niej. Niemal nie wierzyła, że pojawił się po takim czasie; czuła się jakby spotkała kogoś, kogo znała w przedszkolu i teraz pragnęła poznać tę osobę na nowo. Zupełnie od początku, chociaż na pewno łączyły ich wspólne wspomnienia. Ignorowała odczuwalne drżenie mięśni, modląc się tylko o to, aby nie powtórzyła się sytuacja z wczorajszego dnia. Teraz byłoby mu zdecydowanie trudniej zejść, aby ją odprowadzić, trudno było nawet cokolwiek zrobić. Zresztą Aiden ją znał, pomimo tej dziwnej niepewności, jaką okazał. A Alan nie, chociaż w tej chwili wiedział coś, co było przeznaczone tylko dla nielicznych. I przez to stał wyżej. Co było abstrakcyjne i akceptowalne.
- Nie było cię - powiedziała cicho, bez cienia wyrzutu w głosie. Stwierdziła fakt, który tylko zasmucał ją bardzo, ale także wiedziała, że cieszy się z tego, że go widzi. Chociaż widziała jego wahanie, nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś konkretnego przywiodło tutaj chłopaka. - Było trudno - dodała, chociaż była to naprawdę oczywista oczywistość. Nie chciała zarzucać go opowieściami o chwilach samotności i rozpaczy, która ją ogarniała w przerwach od odwiedzin Aidena, Rochelle i rodziców. Nie chciała wspominać o chwilach, kiedy ściskała w dłoni motyla z origami, który właściwie był już całkowicie pognieciony, ale nadal dodawał jej otuchy w tych chwilach, kiedy była sama. I on o tym wiedział. Jednym z niedawnych smsów był ten o treści: Idę na pierwszą chemię. Trzymam w ręku motyla. Zapomniała jednak wziąć go do Bawarii. Leżał bezpiecznie w szufladce przy jej łóżku. Skutecznie zastępował postać Alana, ale teraz już miała go przy sobie.
Wiedział, że to spotkanie "po latach" nie będzie należało do najlepszych. Wiedział, że po prostu nie powinien jej tak znikać bez odpowiedzi zostawiając jej wszystkie pytanie. Te które zdążyła zadać i te które jeszcze trzymała w głowie. Wiedział, że jakieś musiała mieć już taka natura człowieka ciekawskiego wszystkiego. Ale w sumie czego oczekiwał, że teraz od razu wypali wszystkie swoje pytania on jej odpowie i znów będzie mógł się ulotnić? Chyba właśnie tak sobie to wszystko wyobrażał, że po tym spotkaniu znów się ulotni i znów spróbuje uniknąć spotkania się z nią. Bo co jak co ale specjalnie zniknął z życia szkoły po tym wszystkim, bo nie chciał mieć z nią kontaktu jakiegokolwiek. Tak jakby bał się, że gdy tylko ją zobaczy wrócą do niego po raz kolejny te wszystkie obrazy zobaczone przez niego samego podczas tamtego dotyku. Ale teraz już odważył się na to spotkanie, był tu i nie było czasu na zrezygnowanie z tego wszystkiego, bo po prostu nie mógł jej tego zrobić. Nie mógł po raz kolejny zniknąć z jej życia ot tak jakby go nie było. Bo przecież był, był w jej życiu, w wspomnieniach i chyba już zostanie tam do końca jej dni, oby ten czas był długi, w sumie już o to postara się on sam, bo już w zasadzie nie wiedział dlaczego miał wątpliwości wtedy kiedy jeszcze zastanawiał się czy aby na pewno dobrze, że jej pomaga? Teraz to wszystko wydawało mu się takie dziecinne. Przecież co z tego, że bał się tego ogromu tej choroby, która i jego mogłaby zniszczyć. To było wszystko głupie i dziecinne. W końcu bez niego ona.. by już nie żyła.. Nie zdążyłaby zdecydować się na chemioterapię. Niby jej nie znał, ale teraz był tego pewny, że na pewno nie podjęłaby chemii bez niego, bez przyjaciół, bez kogokolwiek. Miał wrażenie, że to wszystko pozwoliło mu przebić ją na wylot, wiedział o niej wszystko. Wiedział jak się zachowa w danej sytuacji, wiedział jakie ma charakterki. A przynajmniej tak mu się wydawało, że wiedział o niej jakby więcej nawet od niej samej w końcu na prawdę, na serio, przebił ją wzrokiem na wylot.
-Przepraszam.. - tak właśnie teraz on ją przeprosił. Przeprosił w sumie nie wiadomo za co? Ale wydawało mu się to słowo za bardzo konieczne. Za coś naturalnego, bo przecież nie powinien tak znikać, on tego nie powinien jej zrobić. Mógł chociaż odpisywać na te smsy, ale jednak nie robił tego, jaki on durny.
-Nikomu nie jest łatwo. - zauważył, nawet mu nie było łatwo, nie było i raczej już nie będzie łatwo ot tak na nią patrząc, bez uczuć, obojętny na nią tak jak to wcześniej było.
Co do tego motylka to czy czasem on nie dał jej pięknego pudełka, gdzie by się nie zniszczył? Ale w sumie mniejsza o to. Jeśli chce to zawsze może jej go naprawić, bardzo szybko. Albo.. zrobić nowego. Choć według mnie wtedy już czar owego motylka by prysł. Już nie byłby tym pierwszym, którego bez zastanowienia się zrobił, którego jego same ręce pokierowały do tego by go zrobił. Miał swoje zadanie i jak widać dobrze je wykonywał i wykonywać będzie, bo i owszem ten mały motylek miał jej zastępować jego osobę, wtedy już wiedział, że zniknie z jej życia tak jak to zrobił zresztą.
środa, 8 maja 2013
Rozdział XIII (Wendy i Alan)
Posiadali umowę, z której Wendy - jako osoba honorowa - wywiązała się znakomicie, chociaż z niemałym bólem. Tylko ona wie, z jak wielkim trudem jej to przyszło. Operacja usunięcia guza, pierwsza chemia i minimalne wsparcie od ludzi jej bliskich. Za to Alan zapadł się pod ziemię. Brak kontaktu z jego strony rekompensował jej motyl z origami oraz wysyłane mu pojedyncze sms-y.
Aż wreszcie na zakończenie roku szkoła zorganizowała miesięczny wyjazd w Alpy. Miał to być ekskluzywny kurort wypoczynkowy (tylko z racji tego rodzice puścili tam Wendy), a okazało się bawarskim obozem pracy. To właśnie tam dwoje bohaterów spotkało się po tylu miesiącach w górskiej jaskini, niekoniecznie pamiętającej czasy australopitków - teraz przeznaczonej tylko dla młodzieżowej konspiracji oraz małych imprez.
Przechodząc kiedyś lasem dostrzegła nieco wyżej jaskinię, która wabiła i nęciła ją wciąż swoją tajemniczością i nieosiągalnością. Dzisiaj postanowiła ją zdobyć, gdyż wydawało jej się to najlepszym miejscem dla kogoś, kto nie może znieść towarzystwa ludzi. Wiedziała, że będzie to trudne, ale czując się zdecydowanie silniejsza niż wczoraj postanowiła spróbować. Wspinając się powoli na skałę starała się nie myśleć o niczym prócz celu, który sobie obrała. I choć przez noc zebrała siły, z przerażeniem stwierdziła, że właściwie zaczyna jej ich brakować. Zanim jednak zdążyła się poddać - co ostatnio zdarzało jej się zbyt często - udało jej się dotrzeć do końca.
Naprawdę? Czy to właśnie TO była jaskinia?
Kiedy już postawiła stopy na ziemi i otrzepała resztki kurzu i pyłu z ubrań, spojrzała przed siebie. Jaskinia zapewne ciągnęła się bardzo daleko w głąb, gdyż z tego położenia nie mogła dostrzec, co znajdowało się dalej, gdyż ginęło w ciemnościach. Otoczenie jednak wcale nie przypominało spokojnego azylu. Chociaż nie było tutaj żywej duszy - prawdopodobnie - to na podłożu walały się puste butelki po bimbrze i kawałki materiału. Z lekkim rozbawieniem stwierdziła, że nie była w tym miejscu pierwsza, ale tak właściwie nic nie było w stanie przytłumić jej smutku. Widok przeszłej dobrej zabawy wywołał w niej niechciane wspomnienia szczęśliwych i beztroskich wieczorów w towarzystwie przyjaciółek, które teraz miały już własne kłopoty, własne plany i zajęcia, więc nie przejmowały się Wendy. Tęsknota objęła ją tak silnymi mackami, że dziewczyna osunęła się po chropowatej ścianie, aż w końcu usiadła. Starała się nie zwracać uwagi na nieprzyjemne drżenie mięśni i skuliła się, obejmując nogi ramionami i kładąc głowę na kolanach.
Widok rozciągał się z tej perspektywy niesamowity i na chwilę dziewczyna wyłączyła myślenie, kontemplując jedynie krajobraz. Chociaż przez moment, zbyt ulotny, żeby można było się nim cieszyć, ale zdecydowanie zapamiętany przez przybitą dziewczynę.
Alan nie był tym samym dokładnie człowiekiem jakim był przed pomocą Wendy, ale jednak próbował wszystkim okazywać, że jest wszystko dobrze, wszystko doskonale wiedział, że nie było dobrze. Wciąż odczuwał w sobie to wszystko, co zobaczył podczas używania swojej mocy na Wendy to było stanowczo za dużo dla niego. Zresztą nawet dziś, kiedy to minęło już sporo czasu od tego wszystkiego, a on nadal odczuwał czasem chwile słabości i to, że za chwilę mógł by być w stanie zemdleć, ale na całe szczęście było już to coraz rzadsze. Stanowczo za mało trenował swoją moc inaczej pewnie by nie było takiego zmęczenia jak to teraz miewał. Alan tuż po tej nocy, po spotkaniu z Wendy ulotnił się z murów szkoły. Nie był w stanie chodzić na lekcje, czy też nawet uczestniczyć w zakończeniu. Po prostu ulotnił się tak jakby nigdy go tam nie było. A przecież to nie była prawda był uczniem tej szkoły i nadal w sumie był. Ale wtedy po prostu znikł i nikt nie wiedział gdzie się podział. Zresztą i tak zostało tylko parę dni nauki, więc i nic nie szkodziło mu trochę po wagarować i ukrywać się to tu to tam. Zaraz po zakończeniu roku szkolnego wyjechał, odwiedził Warszawę, jego ukochaną Warszawę, ale tym razem ten wyjazd był dla niego ciężki gdyż musiał tam ukrywać to zmęczenie które go wtedy ogarniało najwięcej. Ale udało mu się to przezwyciężyć jakimś cudem. A smsy od Wendy wcale mu w tym nie pomagały. A bo tak powiedzmy, że dostawał od niej smsy tak jakby pamiętnik z jej życia. Wiedział kiedy poszła na pierwszą wizytę do lekarza, wiedział kiedy odkryła, że wypadają jej coraz częściej włosy i wiedział też, że teraz odpoczywa na tym wyjeździe. W sumie kiedy dowiedział się, że jego matka też i wykupiła mu ten obóz wytrwania, który w sumie początkowo taki nie był, ale cóż mu tam ta wersja nawet nie przeszkadzała. Na początku był na nią po prostu zły, że wydaje pieniądze na takie rzeczy, ale cóż mógł zrobić? I tak pojechał na ten obóz. I wtedy też jakoś myślami powrócił do ostatniego smsa od Wendy gdzie pisało wyraźnie, że jedzie odpocząć do Alp. Więc i dlatego był pewny, że i tu ona była. A i trzeba wiedzieć, że każdy smsy od niej nie dostał odpowiedzi z jego strony. Nie był pewny czy byłby w stanie na nie odpowiadać jakoś sensownie. Jednak dziś postanowił się z nią spotkać. Pierwsze co poszedł do baraku dziewcząt, ale tam jej nie było. Zaciekawione jego osobą dziewczyny znajdujące się tam, które jakby tylko czekały na pożarcie kogoś z płci męskiej zapytały co tu go sprowadziło, więc i tak dowiedział się gdzie prawdopodobnie była Wendy. Swoje kroki od razu skierował do tego wskazanego przez nie miejsca. Nawet nie miał czasu by pomyśleć co ona robi w tak obskurnym miejscu jakim była jaskinia? Ale cóż mniejsza z tym. Ważne, że gdy tu dotarł rzeczywiście ujrzał z daleka już znajomą sylwetkę Wendy, z którą w zasadzie do niedawna nawet nie maił zbyt mocnego kontaktu, a dziś? Co niby między nimi było? Przyjaźń? Sam nei wiedział jakby to wszystko nazwać, ale wiedział, że w końcu musi z nią porozmawiać, dodać otuchy raz jeszcze, tak, żeby wiedziała, że nadal jest przy niej wciąż i myśli jak sobie w tym wszystkim radzi.
Powoli dość podszedł w jej stronę i usiadł na przeciw niej, a gdy spojrzała na niego uśmiechnął się przyjaźnie w jej stronę i przyglądał jej się uważnie. Sam nie wiedział jak teraz zacząć rozmowę? Co powiedzieć? O co zapytać? A może udawać, że się nie znają? Nie wiedział, na prawdę nie wiedział jak zacząć rozmowę. W końcu od tamtej nocy się po prostu nie widzieli, a teraz nagle pojawiał się tu przed nią.
- Cześć... - mruknął w końcu to proste przywitanie, które z jego strony teraz wydawało się tak bezsensowne i nie potrzebne, ale jakoś musiał jej pokazać, że był tu na prawdę, że nie był jakąś zjawą i w sumie uznał, że teraz w końcu mogli o tym wszystkim porozmawiać. Mógłby wyjawić jej wszystko o tym wszystkim co dla niej zrobił powiedzieć. Ale jednocześnie bał się jej pytań. Nie wiedział o co dokładnie będzie pytać i czy będzie w stanie na to wszystko odpowiedzieć? Nie chciał już jej zostawiać pytań bez odpowiedzi, już teraz nie.
poniedziałek, 6 maja 2013
Rozdział XII (Wendy)
Chwilowe zawieszenie Alana sprawiło, że dziewczyna nie mogła oderwać od niego wzroku. Gdy już podniosła na niego spojrzenie niepewne bardziej niż w ciągu całego tego spotkania, po prostu przez chwilę się przestraszyła. Trwał w bezruchu, z miną taką nieprzejrzystą, nie do odczytania. Sprawił, że naszły ją wątpliwości co do wyniku użycia mocy. Jego oczy, widoczne nieco inaczej, intensywniej w pomarańczowym blasku lampy naftowej, nie miały wyrazu, były puste, wpatrzone w jeden punkt. I to właśnie wprawiło ją w tak wielkie przerażenie. Że odsunęła się w najgorszym momencie, że zaprzepaściła swoje szanse. Oczy bolały ją od wytężania wzroku i wpatrywania się w chłopaka, który nie poruszał się przez długie, ciągnąc się sekundy, a jej wydawało się, że nawet minuty.
Jednak opuścił rękę. Dopiero wtedy zauważyła, uświadomiła sobie jego zmęczenie. Bo był to ruch bardzo ciężki, jakby jego ręka była z ołowiu. I przez chwilę zapomniała o skutkach, a zaczęła się zastanawiać, jak wszystko wpłynęło na chłopaka. Co czuł, kiedy to się odbywało? Jak mocno zmęczony był? Nie chciała przyznać się przed samą sobą, że nawet trochę martwiła się o stan chłopaka? Ona? Ona, która na pewno nie przejmowałaby się nim, gdyż go nie znała. Ludzie nieznajomi nie mieli dla niej twarzy, uczuć, nic; ludzie nieznajomi nie istnieli. Ale on już nie był obcy. Chociaż nie znała jego nazwiska, czuła jakąś niesamowitą więź między nimi. To było tak niesamowite, że wciąż poszukiwała genezy takich uczuć. Być może to przez jego moc, która była dla niej w tak wielkim stopniu niewiadoma, nie do ogarnięcia zwykłym umysłem. Może to przez nią ta delikatna nić tkała się z każdym dotykiem chłopaka. Ale gdy przypominała sobie każde słowo, które wypowiadali w swoim towarzystwie, każde spojrzenie i każdą jej łzę, nie była już do końca pewna, czy to tylko sprawa mocy. To chyba było coś więcej. I tego własnie Wendy nie udało się pojąć i przyjąć do wiadomości. Bo choć częścią swojego umysłu była z nim tak nierozerwalnie związana, druga część nadal uważała Alana za kogoś obcego, za intruza. Za człowieka, przy którym musiała się wstydzić. I nienawidziła tej wewnętrznej walki z samą sobą, kiedy raz myślała o tym w jeden sposób, a już chwilę później inaczej.
Wendy widziała, że wejście nieznajomego obudziło w Alanie jakieś emocje, które wcale nie były podobne do jej chwilowego, bezsensownego strachu. Jego twarz momentalnie zmieniła wyraz, gdy już z powrotem zdołał obrócić głowę w jej stronę. Miała ochotę zapytać jeszcze o coś innego. O coś, co stało się dla niej oczywiste z chwilą, kiedy zajrzała w jego oczy. Tak często wpatrywała się w nie; miała wrażenie, że zna je na pamięć. Pytania kołatały jej się w głowie. Znasz go? Kto to był? Nic mu o tym nie powiesz? Zamiast tego jej usta ułożyły się w inne pytanie. Pytanie o nią, o jej obawy i właśnie to było w tej chwili najważniejsze. Bo gdy czekała na jego odpowiedź, momentalnie zapomniała o wszystkim innym, zbyt przestraszona, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Jakby to jeszcze miało w czymś pomóc.
I nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wielka ulga na nią spłynie, gdy Alan wypowie tylko jedno, trzyliterowe słowo. Tak krótkie, a tak dla niej ważne. Przy kilku literach o innym brzmieniu jej reakcja byłaby całkowicie inna. W tej chwili miała wrażenie, że zaraz zsunie się z kanapy, gdyż jej mięśnie niemal nie wytrzymywały tak wielkiego napięcia. Zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Opanowała ją tak wielka ulga pomieszana z radością, że to już po, o jakie siebie nie podejrzewała. Zawsze wyobrażała sobie, jak będzie się czuła po wszystkim. Jakie emocje będą nią targać? Czy stanie się z nią coś niezwykłego? I teraz miała wyraźny obraz wszystkiego. Nie było tak, jak w jej wyobrażeniach. Bo wcześniej było trudniej, niż mogła przypuszczać. A teraz po prostu wszystko się skończyło.
Nie, jeszcze za wcześnie na tak śmiałe myśli.
Zdawała sobie sprawę, nawet jeśli te myśli napawały ją niejakim przerażeniem, że to dopiero początek. Że właśnie powinna - w końcu - pozwolić zaprowadzić się na tę drogę, która stanowiła wyjście. Nie szukać rozwiązać okrężnych, wygodniejszych, bo wiedziała - JUŻ TERAZ WIEDZIAŁA - że może zaprowadzić ją to do zguby. Bezczynne trwanie w takim stanie także, bo właśnie usłyszała, że dostała dwa tygodnie. Całe dwa tygodnie - to byłoby za mało dla dawne przestraszonej Wendy, która odwlekała wszystko i szukała łatwiejszych rozwiązań. Ale teraz, podbudowana wsparciem najbliższych osób, była w stanie otworzyć oczy i świadomie przyznać, że tego właśnie chce. Bo Aiden już umówił ją do onkologa, bo się zgodziła i teraz wszystko wszystko wydawało się dziać tak szybko, a choroba oddalać. W końcu zebrała się na odwagę, podała rękę swoim lękom i wraz z nimi, zgadzając się na to z pełną świadomością, przestąpiła próg tej drogi, przygotowana na każdą ewentualność. Czy na pewno? Najważniejsze było to, że oddalała się od potwora, który zapędził ją w kozi róg, któremu dała się zastraszyć i uciekając od niego inną drogą, przybliżała się z każdą chwilą. Nie chciała już uciekać, czuła niemoc. Pragnęła uśmiechnąć się do tej kosmatej kreatury i stanąć przed nią z wysoko podniesionym czołem, jednocześnie oddalając się z każdą chwilą.
Ale nie była pewna, czy zdobędzie się na ten uśmiech.
Dopiero gdy Alan się poruszył i wstał, zdała sobie sprawę, że się nie ubrała. Siedziała tylko z rękami na nagich piersiach, nadal drżąc z zimna i pozwalając, by napięcie schodziło z niej falami. Bo wreszcie nastał koniec dzisiejszego spotkania. Trwało ono może tylko pół godziny, ale ona miała wrażenie, że straciła na nie wieczność. Że już dawno nastał dzień, a może nawet i kolejna noc. Oddychając więc głęboko, nerwowo oderwała ręce od klatki piersiowej i jak najszybciej starała się doprowadzić do porządku, do stanu, w jakim była jeszcze niedawno. Ale tylko zewnętrznie. Wewnątrz była całkowicie inną Wendy. Trudno jej było się do tego przyzwyczaić, przypasować jakiekolwiek myśli, słowa. Musiała to dokładnie przemyśleć.
Zaskoczył ją ponownym dotykiem, który sprawił, że zachowała się prawie jak spłoszona kotka. Tym razem poczuła jego usta na swoim policzku, a przez to przeszedł po jej ciele dreszcz. Ten mimowolny, pozostawiający jednocześnie przyjemne i nieprzyjemne uczucie. W tej samej chwili poczuła w ręku małe, lekkie pudełeczko, na którym zacisnęła palce tak rozpaczliwie, jakby był jej ostatnim ratunkiem. Słysząc jego ciche słowa, zacisnęła powieki. Zacisnęła tak mocno, bo znów poczuła, że łzy nie pozwolą jej nic powiedzieć. Głęboko, rozpaczliwie wciągnęła powietrze.
- Dziękuję - powiedziała głośno, pewnie, głosem, którego jeszcze w tym pomieszczeniu nie używała. Który naznaczony był pewnego rodzaju odwagą, determinacja. I prawdziwą wdzięcznością. Nie dziękowała tylko za podarunek, który stanowił zapewne wartość symboliczną, ale za wszystko. Za to, że się zgodził, że dzięki niemu coś się w niej zmieniło, że mogła zdać sobie sprawę z tylu rzeczy. Podniosła na niego zaszklony wzrok, ale już odchodził, chociaż słyszał, na pewno słyszał. Zostawiał ją samą ze wszystkimi przemyśleniami, od których pękała jej głowa.
Skrzypienie drzwi. Już znajome. Pustka tego pomieszczenia napawała ją spokojem, którego nie miała, odkąd tutaj weszła. Wzrok przeniosła za okno i widząc szarość nieba, gdyż ciemna noc ustępowała miejsca miłemu wczesnemu porankowi, uśmiechnęła się do siebie. Teraz czekało najtrudniejsze. Musiała się z tym zmierzyć, ale wolałaby tu zostać już na zawsze, zamknięta w czterech ścianach, bezpieczna. Odizolowana od reszty.
Takie myśli ogarnęły ją jednak tylko na chwilę. Gdy przypomniała sobie o prezencie od Alana, który nadal trzymała w ręku, otworzyła pudełko i wyjęła z niego motyla. Motyla malutkiego, białego w różowe kwiatki. Niech wzlatuje i odradza się razem z tobą w tej ciemności, którą widzisz w leczeniu się. Kolejne łzy napłynęły jej do oczu, a ona już ich nie powstrzymywała. Popłynęły gorącym strumieniem, a z jej gardła wydobył się szloch. To były jej ostatnie łzy, ostatnia chwila słabości. To łzy strachu, niepewności, wątpliwości. Czy jej się uda. Ale była silna. Musiała być silna. Nie po to, żeby być mocniejsza od innych, ale po to, by zwalczyć swojego najgroźniejszego przeciwnika - wątpliwości.
Wstała na drżących nogach, kiedy już uspokoiła się, a jej klatką piersiową przestały wstrząsać kolejne spazmy. Stojąc na środku starego pomieszczenia, żegnała się z nim. Zostawiała tu wszystkie negatywne emocje i nieprzyjemne wspomnienia.
Wyszła i już nigdy tutaj nie wróci.
Jednak opuścił rękę. Dopiero wtedy zauważyła, uświadomiła sobie jego zmęczenie. Bo był to ruch bardzo ciężki, jakby jego ręka była z ołowiu. I przez chwilę zapomniała o skutkach, a zaczęła się zastanawiać, jak wszystko wpłynęło na chłopaka. Co czuł, kiedy to się odbywało? Jak mocno zmęczony był? Nie chciała przyznać się przed samą sobą, że nawet trochę martwiła się o stan chłopaka? Ona? Ona, która na pewno nie przejmowałaby się nim, gdyż go nie znała. Ludzie nieznajomi nie mieli dla niej twarzy, uczuć, nic; ludzie nieznajomi nie istnieli. Ale on już nie był obcy. Chociaż nie znała jego nazwiska, czuła jakąś niesamowitą więź między nimi. To było tak niesamowite, że wciąż poszukiwała genezy takich uczuć. Być może to przez jego moc, która była dla niej w tak wielkim stopniu niewiadoma, nie do ogarnięcia zwykłym umysłem. Może to przez nią ta delikatna nić tkała się z każdym dotykiem chłopaka. Ale gdy przypominała sobie każde słowo, które wypowiadali w swoim towarzystwie, każde spojrzenie i każdą jej łzę, nie była już do końca pewna, czy to tylko sprawa mocy. To chyba było coś więcej. I tego własnie Wendy nie udało się pojąć i przyjąć do wiadomości. Bo choć częścią swojego umysłu była z nim tak nierozerwalnie związana, druga część nadal uważała Alana za kogoś obcego, za intruza. Za człowieka, przy którym musiała się wstydzić. I nienawidziła tej wewnętrznej walki z samą sobą, kiedy raz myślała o tym w jeden sposób, a już chwilę później inaczej.
Wendy widziała, że wejście nieznajomego obudziło w Alanie jakieś emocje, które wcale nie były podobne do jej chwilowego, bezsensownego strachu. Jego twarz momentalnie zmieniła wyraz, gdy już z powrotem zdołał obrócić głowę w jej stronę. Miała ochotę zapytać jeszcze o coś innego. O coś, co stało się dla niej oczywiste z chwilą, kiedy zajrzała w jego oczy. Tak często wpatrywała się w nie; miała wrażenie, że zna je na pamięć. Pytania kołatały jej się w głowie. Znasz go? Kto to był? Nic mu o tym nie powiesz? Zamiast tego jej usta ułożyły się w inne pytanie. Pytanie o nią, o jej obawy i właśnie to było w tej chwili najważniejsze. Bo gdy czekała na jego odpowiedź, momentalnie zapomniała o wszystkim innym, zbyt przestraszona, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Jakby to jeszcze miało w czymś pomóc.
I nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wielka ulga na nią spłynie, gdy Alan wypowie tylko jedno, trzyliterowe słowo. Tak krótkie, a tak dla niej ważne. Przy kilku literach o innym brzmieniu jej reakcja byłaby całkowicie inna. W tej chwili miała wrażenie, że zaraz zsunie się z kanapy, gdyż jej mięśnie niemal nie wytrzymywały tak wielkiego napięcia. Zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Opanowała ją tak wielka ulga pomieszana z radością, że to już po, o jakie siebie nie podejrzewała. Zawsze wyobrażała sobie, jak będzie się czuła po wszystkim. Jakie emocje będą nią targać? Czy stanie się z nią coś niezwykłego? I teraz miała wyraźny obraz wszystkiego. Nie było tak, jak w jej wyobrażeniach. Bo wcześniej było trudniej, niż mogła przypuszczać. A teraz po prostu wszystko się skończyło.
Nie, jeszcze za wcześnie na tak śmiałe myśli.
Zdawała sobie sprawę, nawet jeśli te myśli napawały ją niejakim przerażeniem, że to dopiero początek. Że właśnie powinna - w końcu - pozwolić zaprowadzić się na tę drogę, która stanowiła wyjście. Nie szukać rozwiązać okrężnych, wygodniejszych, bo wiedziała - JUŻ TERAZ WIEDZIAŁA - że może zaprowadzić ją to do zguby. Bezczynne trwanie w takim stanie także, bo właśnie usłyszała, że dostała dwa tygodnie. Całe dwa tygodnie - to byłoby za mało dla dawne przestraszonej Wendy, która odwlekała wszystko i szukała łatwiejszych rozwiązań. Ale teraz, podbudowana wsparciem najbliższych osób, była w stanie otworzyć oczy i świadomie przyznać, że tego właśnie chce. Bo Aiden już umówił ją do onkologa, bo się zgodziła i teraz wszystko wszystko wydawało się dziać tak szybko, a choroba oddalać. W końcu zebrała się na odwagę, podała rękę swoim lękom i wraz z nimi, zgadzając się na to z pełną świadomością, przestąpiła próg tej drogi, przygotowana na każdą ewentualność. Czy na pewno? Najważniejsze było to, że oddalała się od potwora, który zapędził ją w kozi róg, któremu dała się zastraszyć i uciekając od niego inną drogą, przybliżała się z każdą chwilą. Nie chciała już uciekać, czuła niemoc. Pragnęła uśmiechnąć się do tej kosmatej kreatury i stanąć przed nią z wysoko podniesionym czołem, jednocześnie oddalając się z każdą chwilą.
Ale nie była pewna, czy zdobędzie się na ten uśmiech.
Dopiero gdy Alan się poruszył i wstał, zdała sobie sprawę, że się nie ubrała. Siedziała tylko z rękami na nagich piersiach, nadal drżąc z zimna i pozwalając, by napięcie schodziło z niej falami. Bo wreszcie nastał koniec dzisiejszego spotkania. Trwało ono może tylko pół godziny, ale ona miała wrażenie, że straciła na nie wieczność. Że już dawno nastał dzień, a może nawet i kolejna noc. Oddychając więc głęboko, nerwowo oderwała ręce od klatki piersiowej i jak najszybciej starała się doprowadzić do porządku, do stanu, w jakim była jeszcze niedawno. Ale tylko zewnętrznie. Wewnątrz była całkowicie inną Wendy. Trudno jej było się do tego przyzwyczaić, przypasować jakiekolwiek myśli, słowa. Musiała to dokładnie przemyśleć.
Zaskoczył ją ponownym dotykiem, który sprawił, że zachowała się prawie jak spłoszona kotka. Tym razem poczuła jego usta na swoim policzku, a przez to przeszedł po jej ciele dreszcz. Ten mimowolny, pozostawiający jednocześnie przyjemne i nieprzyjemne uczucie. W tej samej chwili poczuła w ręku małe, lekkie pudełeczko, na którym zacisnęła palce tak rozpaczliwie, jakby był jej ostatnim ratunkiem. Słysząc jego ciche słowa, zacisnęła powieki. Zacisnęła tak mocno, bo znów poczuła, że łzy nie pozwolą jej nic powiedzieć. Głęboko, rozpaczliwie wciągnęła powietrze.
- Dziękuję - powiedziała głośno, pewnie, głosem, którego jeszcze w tym pomieszczeniu nie używała. Który naznaczony był pewnego rodzaju odwagą, determinacja. I prawdziwą wdzięcznością. Nie dziękowała tylko za podarunek, który stanowił zapewne wartość symboliczną, ale za wszystko. Za to, że się zgodził, że dzięki niemu coś się w niej zmieniło, że mogła zdać sobie sprawę z tylu rzeczy. Podniosła na niego zaszklony wzrok, ale już odchodził, chociaż słyszał, na pewno słyszał. Zostawiał ją samą ze wszystkimi przemyśleniami, od których pękała jej głowa.
Skrzypienie drzwi. Już znajome. Pustka tego pomieszczenia napawała ją spokojem, którego nie miała, odkąd tutaj weszła. Wzrok przeniosła za okno i widząc szarość nieba, gdyż ciemna noc ustępowała miejsca miłemu wczesnemu porankowi, uśmiechnęła się do siebie. Teraz czekało najtrudniejsze. Musiała się z tym zmierzyć, ale wolałaby tu zostać już na zawsze, zamknięta w czterech ścianach, bezpieczna. Odizolowana od reszty.
Takie myśli ogarnęły ją jednak tylko na chwilę. Gdy przypomniała sobie o prezencie od Alana, który nadal trzymała w ręku, otworzyła pudełko i wyjęła z niego motyla. Motyla malutkiego, białego w różowe kwiatki. Niech wzlatuje i odradza się razem z tobą w tej ciemności, którą widzisz w leczeniu się. Kolejne łzy napłynęły jej do oczu, a ona już ich nie powstrzymywała. Popłynęły gorącym strumieniem, a z jej gardła wydobył się szloch. To były jej ostatnie łzy, ostatnia chwila słabości. To łzy strachu, niepewności, wątpliwości. Czy jej się uda. Ale była silna. Musiała być silna. Nie po to, żeby być mocniejsza od innych, ale po to, by zwalczyć swojego najgroźniejszego przeciwnika - wątpliwości.
Wstała na drżących nogach, kiedy już uspokoiła się, a jej klatką piersiową przestały wstrząsać kolejne spazmy. Stojąc na środku starego pomieszczenia, żegnała się z nim. Zostawiała tu wszystkie negatywne emocje i nieprzyjemne wspomnienia.
Wyszła i już nigdy tutaj nie wróci.
Opuszczone pomieszczenie w akademiku Jeleni znów stało się zaledwie pustą salą. Wyglądało tak, jakby nic się tu nie zdarzyło, jeśli tylko nikt nie był na tyle spostrzegawczy, żeby ujrzeć delikatne przetarcia z kurzu na staroświeckiej kanapie czy wypalonej lampy naftowej stojącej w kącie. Znów stało się miejscem dla samotników i poszukiwaczy weny, a nawet niecodziennych przygód. Prawdą było to, że żadne z nich już nigdy nie wróciło do tego pomieszczenia, gdyż wiązało się z tym zbyt dużo wspomnień.
sobota, 4 maja 2013
Rozdział XI (Wendy i Alan)
Kenneth Reventlow jest kolejnym bogaczem z towarzystwa Alana. Jak wiadomo - Alan bogaczy nie skreślał od razu, więc i z Kennethem związał się w pewien sposób. Łączył ich potajemny romans, gdyż obydwoje byli otwarci na eksperymenty. Jest on postacią występującą tutaj tylko epizodycznie.
To nie były zbyt dobre dni dla Kenneth'a. Jeszcze do niedawna miał taki nieziemski spokój, brak zmartwień, więc beztrosko spędzał sobie czas na pisaniu opowiadań i spełnianiu się twórczo. Skończył, kiedy w klubie zniknęła mu Audrey. Od tamtej pory nie mógł skupić się na niczym.
Oczywiście jej nie znalazł, przez co zdenerwował się trochę. Czasami myślał, że ona sobie poradziła, ale w pewnych momentach miał wrażenie, że leży gdzieś pobita w rowie, może nawet nie żyje. Nie chciał tak myśleć, ale wszystko potęgował brak kontaktu z jej strony. Kilka razy do niej dzwonił, ale nie odebrała. Więcej już się z nią nie kontaktował. Nie miał siły.
Jeszcze ten sms od Antoinette, który także wpłynął na jego, nienajlepszy już właściwie, nastrój. Świadomość, że dziewczyna potrzebowała rozmowy, wprawiło go w lekkie zakłopotanie, ale właściwie także z chęcią by się z nią spotkał, chociaż teraz by się do takiego czegoś nie przyznał. Miła jednak była świadomość, że za nim tęskniła. Chyba. Tak napisała. Ale ze znakiem zapytania. Oczywiście napisał, że dziewczyna może wpadać kiedy chce, ale po tym nie mógł już zasnąć. Zresztą teraz bardzo trudno mu to przychodziło.
Ubrał się więc w spodnie dżinsowe i wyszedł z pokoju oraz akademika, swe kroki kierując nie gdzie indziej, tylko do Alana. Było późno. Nie chciał nachodzić nikogo innego, a on wydawał się idealny. Nie musiał z nim rozmawiać, mógł po prostu poczuć jego ciało. Ale bardzo się zdziwił, gdy - uchyliwszy drzwi jego pokoju - zastał puste łózko. No cóż.
Już miał odchodzić, kiedy dobiegł go głos jelonka, prosto z... tak, stamtąd. Czy to był opuszczony pokój? Co on tam robił o tej porze i, najważniejsze, z kim?
Kenneth, kierowany ciekawością, cicho zakradł się, jakby bał się, że przyłapią go na jakimś gorącym uczynku. A kiedy uchylił drzwi, które bardzo głośno jak na tę porę skrzypnęły, wywołując u niego lekkie zmrużenie oczu... O kurwa!
W panującym półmroku zauważył sylwetkę Alana i jakiejś dziewczyny, a ponadto wyraźnie zauważył, że miała cycki na wierzchu, a Alan co robił? DOTYKAŁ ich. Ludzie. Nie no. Traumatyczny widok.
Dlatego po prostu zamiast wejść i przeszkodzić, co na pewno zrobiłby, będąc w swoim normalnym stanie - a w jakim był teraz? - wycofał się z karpiem na gębie, wracając do siebie i analizując to, co przed chwilą zobaczył.
Alan miał babkę? Lolz.
W tej chwili lękała się wzroku Alana. Sama nie wiedziała dlaczego, ale właściwie nie była pewna, jak go ma traktować w swojej głowie, gdzie powstał całkiem realny, duży mętlik, i w tym momencie czuła się przy nim nieswojo. Zresztą trudno byłoby czuć się fajnie, siedząc przed niemalże nieznajomym człowiekiem z obnażonym biustem, będąc całkowicie trzeźwą. Nawet w półmroku. Czułaby się naga nawet gdyby panowały egipskie ciemności, a on nie zdołałby wzrokiem ani dotykiem trafić na jej ciało.
Tak byłoby najlepiej. To były ostatnie chwile tych wątpliwości, tego strachu, który ogarnął ją i mięśnie jej nóg, które właśnie w tej chwili miały się ruszyć, poderwać ją do biegu i zanieść jak najdalej, byle z dala od jego rąk, tego przenikliwego wzroku nie dającego się opisać oraz całej dziwne sytuacji.
Ale znów pomyślała o tej okropnej chorobie, której już nie chciała i tak wątpliwym czasie swojego istnienia. To tego najbardziej się obawiała i wciąż powtarzała sobie w głowie, że gdyby teraz zrezygnowała, na pewno by żałowała. Bo nie wiadomo, ile tak właściwie czasu jej zostało. Niby od zawsze to wiedziała, ostatnio starała się używać życia, robiąc to, czego zwykle by nie zrobiła, aby nie żałować, że czegoś przed śmiercią nie spróbowała... ale teraz wszystko stało się takie pełne, realne i namacalne tak jak ta kanapa, porośnięta kurzem i nosząca ślady jakichś nocnych, upiornych melanżów w postaci plam alkoholu. Czy tylko tego? Wolała o tym nie myśleć, chociaż każdy temat był dobry, żeby choć na chwilę przestała czuć się tak... głupio.
Tylko czekała ze spuszczonym wzrokiem na jego dotyk, który miał być cudowny. I to nie cudowny w sposób jakkolwiek erotyczny, ale bardziej uzdrawiający, mogąc czynić realne cuda. Nadal nie pojmowała, jak jego moc mogła działać. Jak mógł ją posiadać człowiek o tak wątłej postawie? Była przecież taka potężna. I teraz, dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, czy tak naprawdę Alan poradzi sobie z nią. Obserwując go, mogła się domyślić, że bardzo się denerwuje. Dlaczego? Czy było prawdopodobieństwo, że nic się nie uda? Że chłopak poniesie klęskę, a ona umrze jeszcze szybciej, niż przewidywał lekarz? Niż przewidywała ona sama? Gdyby nie była taka sparaliżowana, obnażywszy się już, na pewno złapałaby go za rękę, przekazując choć trochę otuchy, wątpliwej w jej rozedrganym stanie, ale przynajmniej wiedziałby, że wcale nie był osamotniony w swoich obawach. Chociaż Wendy nie chciała, żeby takie miał, bo bała się jeszcze bardziej.
Gdy dotknął jej delikatnej, zaokrąglonej skóry na piersi ciepłą, męską ręką, miała ochotę szarpnąć się, wyrwać, a mięśnie, napięte do granic wytrzymałości, już prawie nie wytrzymywały presji nakazywanej przez jej mózg - myślała obsesyjnie tylko o tym, żeby się nie ruszać. Żeby nie przerwać jego... kontaktu, który zaczął nawiązywać (?) z jej ciałem. Chciała czuć jego dotyk jako dotyk lekarza, ale wiedziała, że tak nie było. Może przeszkadzało tej myśli pomieszczenie, zupełnie niepasujące do szpitalnych standardów (och, jakże w tej chwili bardzo pragnęła znaleźć się w wysterylizowanej, białej sali), może brak kitla na jego abstrakcyjnym dresie, może świadomość, że nie był profesjonalistą, że nie miał zbyt wiele doświadczenia w kontaktach z pacjentami, chociaż zapewne w umiejętnościach przewyższał wielu w tym fachu.
Narośl wewnątrz niej zabolała, gdy jej dotknął. Po chwili jednak poczuła ciepłą falę, która ogarnęła to miejsce i postanowiła się rozluźnić. Nie miała pojęcia, jak działa jego moc i co właściwie robić powinna, a czego nie. Na razie trwała wyprostowana, nie ruszając się i powstrzymując drganie z zimna, strachu i wstydu. Jak długo to potrwa? Nie miała pojęcia. Na tę chwilę wiedziała tylko jedno; jak urzeczona wpatrywała się w maksymalnie skupioną twarz Alana, próbując coś z niej odczytać. Coś, co pozwoli jej na stwierdzenie, jak to właściwie z nią jest. I na ile zdoła powstrzymać rozwój choroby?
Od niedawna miała pewność, wiedziała, że zbyt długo zwlekała i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nawet gdyby podjęła się samego leczenia, na pewno nie dostałaby gwarancji na wyleczenie. Gdyby nie Alan, na pewno nawet tego by nie zrobiła, a co najważniejsze, na pewno nie siedziałaby tutaj, przeżywając jednocześnie najgorsze i najlepsze chwile w jej życiu - zmierzała bowiem małymi kroczkami do końca; chociaż bała się dalszej drogi, to jednak niosła ona nadzieje i ukojenie, gdy wyobrażała sobie twarze bliskich osób.
Zamknęła na chwilę oczy, czując niezwykłe znużenie. Miała wrażenie, że trwało to wieczność, chociaż tak naprawdę minęło zaledwie pięć, dziesięć minut - nie więcej. Wszystko zaczynało ją boleć, a choć przyjemne ciepło - czasem wręcz trochę parzące - rozchodziło się po jej klatce piersiowej, wyraźnie czuła, że nos ma jak z lodu. Wolała nie podnosić ręki, nie chciała go dekoncentrować. Zachowywała się tak, jakby jej nie było, chociaż obydwoje zdawali sobie sprawę, że to właśnie ona była tutaj głównym elementem - a może nie ona, a jej choroba, na którą Alan właśnie tracił swoją cenną energię.
Owionął ją nieprzyjemny chłód, a mając zamknięte oczy, choć nadal czuła obecność Alana, powoli odpływała. Słyszała trochę więcej - jakieś szmery, kroki, przez co serce zaczynało bić jej jeszcze szybciej. Jakby bała się na dodatek czegoś nadprzyrodzonego, czego przecież tutaj nie było.
Poczuła czyjąś obecność w chwili, gdy drzwi nieprzyjemnie zaskrzypiały i niewiele myśląc odskoczyła od Alana z lekkim okrzykiem, przerywając z nim jakikolwiek kontakt, a wpatrując się w błyszczące w ciemności oczy i kontury czyjejś twarzy. Nie znała tej osoby. Czy ktokolwiek mówił, że była to osoba? Niewątpliwie była noc; kto szlaja się tu o tej porze?
Gdy drzwi zamknęły się, Wendy spuściła lekko głowę, nie mogą spojrzeć w twarz Alanowi. Przelękła się z tak głupiego powodu, a... Czy teraz będzie musiał zacząć wszystko od nowa?
- Przepraszam - powiedziała cicho i to było pierwsze słowo, które wypowiedziała do niego w tym miejscu, o tej porze. Serce kołatało jej się w piersi, a ona próbowała je uspokoić wszelkimi sposobami. Nawet uskuteczniała próby lekkiego zasłonięcia się, chociaż na chwilę. - Czy... czy to był koniec, zanim...? - dodała niepewnie, pełna nadziei na odpowiedź twierdzącą, niezdolna do dokończenia zdania, bo nie miała pojęcia, co to było.
Miała tylko nadzieje, że nie mroczne duchy przyszłości.
Gdy usłyszał ten charakterystyczny dźwięk drzwi, otwieranych drzwi, przestraszył się? Tak chyba właśnie strach go ogarnął, że ktoś może im tu wtargnąć i wszystko pójdzie na marne. Tylko kto to był? Kto o tej porze przychodził do takiego miejsca? Może któryś z Jelonków szukał natchnienia w tym miejscu? Ale nie, znał ich tu prawie, że wszystkich każdy z nich nie przychodził tu jeśli słyszał kogoś innego, każdy wolał samotnie tworzyć. Nikt by tu nie wszedł nawet gdyby słyszał odgłosy z tego miejsca. To może to ten duch? Ta jasne duch! No pewnie i jeszcze może ich zaraz zadźga swym nożem albo sznurkiem na którym się powiesił? Nie no te bajki nie dla Alana. Ale jednak nieuniknione było przerażenie, a on sam otworzył oczy gdy tylko poczuł, że ciało Wendy momentalnie się odsunęło przerwała dotyk, który był tak ważny, nie, nie, nie był na nią zły czy coś. Wiedział, że to była tylko dziewczyna, która na pewno w pewnym sensie bała się duchów, przecież każda dziewczyna mimo wszystko ich się bała, co nie? Nawet jeśli wmawiała sobie, że się nie boi. A te dźwięki jednak przypominały jedynie ducha, zjawę, która teraz ich zje w całości. On nie był wstanie się odwrócić. Był nieruchomy jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Nawet jego dłoń przez jakąś chwilę wisiała w powietrzu w tym samym miejscu gdzie dotykał jej piersi. Był jakby nieobecny, tak jakby tylko jego ciało tu siedziało. Czuł się jak z kamienia, jak z lodu. Sam nie wiedział jak się czuł i dlaczego nie mógł się teraz poruszyć? Tego nie wiedział przecież nigdy wcześniej nie korzystał z mocy tak bardzo w świadomy sposób i do tego przy tak poważnej chorobie, jaką był nowotwór. Czuł, że ta choroba była tak silna, że ledwo potrafił na nią panować może dlatego teraz był jak zahipnotyzowany? Jednak po jakiś trzech sekundach, długich sekundach, nawet jeśli były to tylko sekundy to pewnie Wendy zdążyła to zauważyć, zdążyła zauważyć jak otworzył oczy i tylko tyle, nie ruszał się jakby na prawdę ta choroba wyssała z niego całe życie albo i przeniosła się na niego? Nie, to nie było możliwe przecież tylko zatrzymywał tor biegu choroby, a nie zabierał choroby i nie przejmował ich na siebie. Po tych trzech długich sekundach w końcu jego ręka opadła, tak bezwładnie. Ale jednak był to świadomy ruch i wtedy obrócił w końcu twarz w kierunku drzwi, zobaczyć kto śmiał im to wszystko przerwać?
Kenneth?
Poznał go od razu, nawet w tym mroku jaki tu panował. Poznawał jego rysy twarzy chyba nawet w całkowitej ciemności, po samym zapachu, cieple potrafił go rozpoznać. Znał w końcu każdą rysę jego twarzy na pamięć. Nawet potrafiłby chyba go opisać jakiemuś rysownikowi dokładnie rysa po rysie na jego chłopięcej twarzy. A teraz? Co on tu robił? Dlaczego był w Jelenim akademiku? W nocy? Co się działo? Niby był zmartwiony tym, że to właśnie był Kenneth bał się, że coś się stało szukał czyjeś pomocy i nie znalazł jej, znalazł tylko ich w dziwnej sytuacji. A z drugiej strony był na niego po prostu wściekły, że przerwał im w takim momencie. Miał ochotę krzyknąć prosto w jego głupia twarz "Spierdalaj!" "Wynocha!" albo jeszcze inne ociekające wściekłością słowem, ale jednak nie zrobił tego. Nie był w stanie wypowiedzieć choć jednego słowa, w końcu ledwo co udało mu się opuścić dłoń, ruszyć głową. Zresztą ledwo co zdążył go zauważyć. Jak szybko się tu pojawił tak szybko i zniknął. Wyszedł. A on nie był w stanie za nim pobiec. Czuł się jak z cementu, z kamienia. Nie potrafił zmusić swojego organizmu do jakichkolwiek ruchów. Nie potrafił wymówić słowa. Ten stan na pewno nie był dla niego zbyt dobrym, było to okropne uczucie nie mogąc nic zrobić, był bezradny. A Wendy oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie, które z całą pewnością trafiło do niego jak echo w tym pokoju, parę razy zabębniła w nim to pytanie, parę razy powtórzył je sobie w myślach, nadal nie potrafiąc się poruszyć, coś powiedzieć.
Aż po tych długich sekundach, a może i były to już minuty? Sam nie wiedział stracił już rachubę czasu. Nie wiedział nawet czy może już ranek ich zastał? Nie wiedział, stracił racjonalne myślenie o czasie podczas którego to wszystko się działo. Powoli zacisnął rękę w pięść, tą którą dotykał Wendy, przez którą wszystkie informacje przepływały do jego mózgu. Poczuł jak ciepło, które kumulowało się w niej powoli rozchodziło się po całym ciele, co dawało mu ulgę, na prawdę ulgę. Gorączka dłoni przestała istnieć, a raczej rozniosła się po całym jego ciele, tak, że teraz cały wręcz parzył, ale wiedział, że za chwilę to minie. Musiało minąć. I zacisnął jeszcze raz rękę, która nadal była z kamienia, choć teraz nieco słabszego niż wcześniej. I w tym momencie spojrzał na Wendy przerażoną, ale oczekującą wyjaśnień, czy wszystko poszło zgodnie z planem? Czy wszystko jest tak jak powinno być? Sam nie wiedział, ale teraz przypomniał sobie, że tuż przed wejściem Kena wszystko się uspokoiło i trwało tak już przez parę sekund, czyli... udało się? Chyba tak, takie przynajmniej miał wrażenie.
- Tak. - odpowiedział jednym pojedynczym słowem, twierdzącym tak, tylko czy aby na pewno dobrze odpowiedział? Nadal nie był tego pewny, ale podświadomość dawała mu znaki, że wszystko poszło, na prawdę zgodnie z planem. Udało się. Ledwo co wypowiedział to pojedyncze słowo przełykając ślinę przed i zaraz po wypowiedzeniu słowa. Nadal nie czuł się normalnie, choć już o wiele lepiej niż zaraz po przerwaniu dotyku.
-Masz dwa tygodnie więcej. - powiedział powoli, rozważając każde słowo, za każdym razem przełykając głośno ślinę, która jak nigdy zbierała mu się w ustach sto razy szybciej niż wcześniej. Tego był pewny dał jej dwa tygodnie, więcej na sto procent nie udało mu się dać. Ale dwa tygodnie wystarczyły chyba..? O ile dziewczyna pójdzie na chemię od razu, o ile znów nie będzie z tym zwlekała nie wiadomo ile. Musiała iść się leczyć, po prostu musiała.
Wstał z swojego miejsca z trudem, ale udało mu się to zrobić. Odrętwienie jego ciała schodziło z każdą sekundą. Z każdą sekundą mógł wypowiedzieć więcej słów, więcej mógł się ruszać, aż nadszedł czas na całkowicie wstanie z swojego miejsca. Teraz już wiedział dlaczego miał obawy przed tym by jej pomóc, czuł podświadomie, że będzie to trudne dla jego organizmu i było. Na prawdę było. Stojąc nad nią wyjął z kieszeni małe pudełko, miał dla niej prezent, który miał dodać jej otuchy gdy będzie walczyła z chorobą.
-Niech wzlatuje i odradza się razem z tobą w tej ciemności, którą widzisz w leczeniu się. - tymi słowami przylgnął ustami do jej policzka, okrywając jej skórę swoim ciepłym oddechem, dość nienaturalnym ciepłem jakie miał teraz w całym swoim organizmie. Tym samym też dał jej owe malutkie pudełeczko do ręki, przyjęła, musiała przyjąć. Jeszcze tylko ucałował ją w ten policzek, ot tak po przyjacielsku chcąc dodać jej jak najwięcej otuchy, przecież teraz będzie tego potrzebowała. A w środku pudełka był malutki motylek, zrobiony z origami. Cóż bardzo taniego wykonane przez niego samego. Ale za to jakie cenne dla niego, bo robił to rozmyślając o niej i tak jakoś same palce kierowały nim co ma dla niej zrobić i postanowił jednoznacznie, że musi jej go dać, po prostu musiał to zrobić, może widok tego motylka na prawdę doda jej otuchy i będzie wiedziała, że mimo wszystko, nawet jeśli był jej obcy to i tak chce, by wszystko poszło zgodnie z planem nawet z chemioterapią?
Po tym wszystkim odsunął się od niej i odwrócił się. Kierował się powoli w ciemności w stronę drzwi. Dobrze, że nie było tu zbyt dużo mebli, nie potykał się przynajmniej o nie. Aż w końcu dotarł do drzwi, które po raz kolejny zatrzeszczały przeraźliwie. Wyszedł, znikając jak tak zjawa, która niby tu była. I nie pojawił się więcej. Zostawił ją samą z tym wszystkim. Zresztą już zrobił co do niego należało. Nie miał siły na dłuższą rozmowę, której jej był winny? W końcu nie wiedziała nic jak on to zrobił, co się z nim działo czy teraz będzie mógł normalnie żyć? Albo czy ona teraz nie będzie czuła żadnych skutków ubocznych użycia tej mocy? W sumie w tym wypadku wiedział, że nie będzie czuła nic co było by inne, dziwne, które nie powinno dziać się w jej organizmie. Przecież wnikał w jej chorobę tylko podczas dotyku, nic więcej, nie powinno nic jej się dziać. Choroba powinna być utrzymywana w tym samym momencie co dzisiaj, w tym samym rozwoju przez całe dwa tygodnie, a po tym czasie znów wróci na swoje tory, znów będzie się rozwijała i potęgowała ból, który zadaje dziewczynie. Dlatego też tak nalegał na szybkie leczenie, na szybkie podjęcie się samego leczenia, ze względu na tą datę jej śmierci, która pozostanie w jego pamięci już chyba na zawsze, owszem teraz przedłużył tą datę o całe dwa tygodnie, ale i tak na pewno nie byłaby zadowolona wiedząc, że jej życie jest już tak kruche i ulotne.
środa, 1 maja 2013
Rozdział X (Wendy i Alan)
Każde kolejne spotkanie z Alanem coś w Wendy zmieniało, nawet jeśli tylko odrobinkę, a ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Coś kruszyło się w niej, a coś budowało. Z każdym dniem miała trochę inne podejście i myślała o tym coraz częściej. Po spotkaniu w schowku, kiedy już wydawało jej się, że wszystko przepadło, a on jednak dał jej szansę, zaczęła się nad tym zastanawiać. Był taki nieugięty, kiedy proponowała mu wszystko, co miała. Tylko się zdenerwował. Ale i tak postanowił jej pomóc, dał drugą szansę na to, żeby stała się godniejsza jego towarzystwa. Znowu zaczęła wierzyć, jak ta mała dziewczynka, która postrzegała świat jako magiczną krainę pełną dobra, że istnieją jeszcze ludzie uczciwi i bezinteresowni. A ona się do nich nie zaliczała. To uderzyło ją jak obuchem. Przez ten czas dorastania prawie całkowicie utraciła wartości z dzieciństwa, które przecież wpajali jej rodzice.
Rodzice. Pomyślała o nich właśnie w tym momencie, gdy wpatrywała się w ciemny kawałek ściany, którego nie dosięgnęło sztuczne światło księżyca. Musiała się starać, chociażby dla rodziny. Nawet jeśli byli teraz na nią źli, na pewno po jakimś czasie im przejdzie, a nie mogła zafundować im takiego cierpienia, jakim była strata członka rodziny, będąc z nim w niezgodzie. Chociaż musiała przyznać się przed samą sobą, że myślała o tym. Przyszło jej to do głowy całkiem wyraźnie, kiedy złość na Jonathana odbierającego jej wszystkie karty sięgała zenitu. Och, jaką materialistką się stała. I teraz się za to wstydziła. Ale cieszyła się, że wściekłość nie przyćmiła w niej racjonalnego myślenia; myślenia o przyszłości i o tym, co będzie. A nie stałoby się to bez Alana.
To właśnie jemu zawdzięczała fakt, gdzie teraz była. I nie chodziło wcale o obdrapany, opuszczony pokój, w którym właśnie siedziała ze skrzyżowanymi kostkami, bawiąc się niecierpliwie palcami, ściskając z niepokoju dłonie i poprawiając od czasu do czasu włosy, rozczesane dokładnie i zaczesane do tyłu - miała w końcu tyle czasu, żeby to zrobić. Przecież jeszcze przed zetknięciem się z chłopakiem była taka naiwna, głupia, beztroska. Myślała, że może to jednak tylko zły sen. Że pewnego dnia obudzi się i nic nie wyczuje w swojej piersi, a diagnoza zniknie z jej szuflady. Albo miała nadzieję, że może nagle stanie się coś, co cudownie ją uzdrowi, weźmie od niej tę chorobę bezboleśnie, jednym skinieniem palca, na pstryk. Bardzo się myliła, odwlekając decyzję o jakimkolwiek działaniu. Aiden też pozwolił jej sobie to uświadomić. Nawet jeśli szukała chwili zapomnienia w jego ramionach, nie mogła później pozbyć się jego słów z głowy. I nadal był nieugięty, jak zdołała się przed chwilą przekonać, dostając sms-a. Aż uśmiechnęła się do wyświetlacza, odpisując. Po chwili wyłączyła telefon, żeby już więcej nie przeszkadzał.
Ciągle miała jednak ogromne wątpliwości. Bała się tego wszystkiego tak samo, jak na początku. Uświadomienie sobie bezsensu swojego postępowania wcale nie uleczyło jej z tego panicznego strachu i dystansu, który była skłonna utrzymywać, byle tylko nie zostać na samym dnie, nie potrafiąc poradzić sobie sama. Bo ona stanowiła jej słabą stronę. Niemoc. Nie mogła na to pozwolić, musiała być silna. I właśnie to było tak ogromnym motorem do działania, który kazał jej tutaj przyjść. Bo czasami miała wrażenie, że sobie poradzi całkiem sama, bez litości od nikogo. Ale nie była już tą potrzebująca pomocy, ale wyniosłą. Zmieniła swoją postawę, dochodząc do tego małymi, nieśmiałymi kroczkami. I chwilami wolała myśleć, że była tutaj tylko i wyłącznie dzięki sobie.
Gdy drzwi wydały z siebie przeciągły jęk, jakby miały pretensje, że ktoś ponownie zakłóca ich spokój, Wendy drgnęła niemal niezauważalnie. Przerwała na chwilę wszystkie, biegnące z zawrotną prędkością myśli, skupiając się raczej na obecności drugiej osoby w ciemności. Domyślała się, kto był tą osobą. A raczej wiedziała. Kto inny wślizgnąłby się z taką pewnością, szybkością, tuż po godzinie trzeciej, na którą się umawiali? Bała się na niego spojrzeć. Bała się kolejnego bolesnego uderzenia serca, które już od dawna wyczuwało w swoim pobliżu tę niszczącą obecność, gdyż czasami gniewnie wywijało koziołki - i wtedy budziła się ze snu. Dlatego więc siedziała w tej samej pozycji, nieporuszona, wpatrzona w jeden punkt.
Dopiero gdy odezwał się, spuściła lekko wzrok i obejrzała się w chwili, gdy zamykał drzwi. Widziała tylko jego sylwetkę i czuprynę, która zafalowała, gdy ten się do niej zbliżył. Jej wzrok przyzwyczaił się już trochę do ciemności, więc z każdą chwilą widziała go coraz wyraźniej. Gdy znalazł się przy niej, prawie była w stanie zajrzeć mu w oczy. Jednak nie robiła tego. Wciąż obserwowała jego poczynania, zapominając na chwilę o wszystkim, o czym do tej pory myślała. Pozostawał tylko ten dławiący strach, który czuła w gardle, przełykając co jakiś czas ślinę. I ten żołądek, który podchodził jej do gardła.
Wcale nie miała mu za złe tego, że się spóźnił. Nie czekała tak długo, a przynajmniej mogła pomyśleć. To nic, że podczas tych kilku minut jeszcze raz zdjął ją tak wielki strach, że miała ochotę uciec, zostawić to, zanim jeszcze się zjawił. Teraz już nie było odwrotu. Wiedziała, że musi stawić temu czoła.
Lampa naftowa napełniła pomieszczenie ciepłym światłem, wnosząc trochę otuchy do serca Wendy, która wydawała się chłonąć cały mrok tego pokoju. W tym świetle trochę lepiej widziała chłopaka, który kucając przy lampie wypowiedział cicho słowa, które dotarły do niej dopiero po długiej, pełnej napięcia chwili ciszy. Przynajmniej ona tak to odczuła, gdyż zadzwoniło jej w uszach, a w głowie powstał mętlik i wstrzyknięto jej kolejną dawkę wątpliwości. Czy to było w porządku? Czy mogła tak zrobić? Musiała. To znaczyło tyle, że będzie zmuszona zsunąć sukienkę na oczach Alana, niemal OBCEJ osoby, którą znała zaledwie od tygodnia. Czuła się jednak, jakby znała go zdecydowanie dłużej niż nie jednego znajomego. W końcu postanowiła mu zaufać, jak przyjacielowi. Nie miała wyjścia, jeśli chciała, żeby jej pomógł. A tego rozpaczliwie pragnęła.
Gdy więc przy niej usiadł, tak rozpaczliwie blisko, będąc tak różnym od niej, zarówno pod względem aparycji, pochodzenia jak i charakteru, ale łącząc z nią wątpliwości, które, choć z innego powodu, spajały ich ze sobą, spojrzała na niego z obawą i nadzieją. On w dresie, który czuła na nagich kolanach, a ona w sukience, drżąc z zimna. Czy tylko? Nie, zapewne jeszcze ze strachu, który targał nią odkąd pamiętała. Ale dopiero teraz przybrał postać na zewnątrz.
Nie wypowiedziała słów, które nasunęły jej się na myśl. Tyle wątpliwości. Czy to na pewno konieczne? Nie wystarczy cienki materiał? A najlepiej nie dotykanie w ogóle? Z jej gardła nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Miała przeczucie, że jeśli tak twierdził to wiedział, co robi.
I zaufała mu. Powoli, drżącymi rękami, zsunęła powoli ramiączka sukienki, wcale nie zmysłowo, jak robiła to przy Aidenie lub przy jakiejś dziewczynie, a raczej z nieśmiałością, ściągając ramiona i spuszczając wzrok. Po chwili poczuła materiał na stwardniałych pod wpływem zimna sutkach, który opadł do pasa. Z trudem udało jej się wyprostować. Było to uczucie, którego Wendy jeszcze nie znała. Wstyd.
Policzki Wendy Wingfield płonęły żywym ogniem. Ale jej tak bardzo na tym zależało, że nic nie było w stanie wpłynąć na zmianę jej zdania.
Milczała cały czas, co potrafiło go jeszcze bardziej zestresować. Milczenie niby było złotem, ale jednak go męczyło właśnie dziś. Nie potrafił przeżyć, że nic nie mówiła. Nie sprzeciwiała się jego żadnemu poleceniu. Ufała mu. Tak bardzo wierzyła, że na prawdę jej pomoże, że da radę. Wierzyła w niego chyba bardziej niż on sam. Bo gdy kołatają człowieka wszelkie wątpliwości czy da radę to milczenie nie jest zbyt dobre, nie jest zbyt dobre słuchanie się każdego polecenia. Wolałby chyba gdyby nagle krzyknęła stop, uciekła, i nigdy nie wróciła. Chyba jeszcze nikt wcześniej nie pokładał w nim takich nadziei jak ona, jeszcze nikt mu tak nie ufał, żeby móc dać do jego rąk swoje zdrowie. Przecież moc zawsze mogła spłatać figle, czyż nie? Nie mogła być na każdym kroku idealna. Zresztą Wendy też miała swoją moc, wiedziała jak to z nimi czasami bywa, ale jednak zaufała mu, zaufała obcej osobie, o której nic nie wiedziała kompletnie nic. Jedynie co wiedziała o jego mocy, ewentualnie o jego imieniu i nazwisku, choć i tu nie był pewny. Przecież ona nawet nie wie dokładnie jak działa jego moc, co świadczyło to, że na początku sądziła, że leczy całkowicie choroby. Ale jednak zaufała mu całkowicie. Nie było to dla niego łatwe, a co dopiero dla niej. Wiedział, co się jej w głowie teraz kręci, pewnie chce uciec, tak samo jak on, ale w sumie nikt ich nie trzymał tu siłą, obydwoje mogli uciekać. Jednak żadne z nich siedziało uparcie na swoich miejscach.
I wtedy nadszedł ten moment kiedy to zsunęła swoją sukienkę z swoich piersi. Przyglądał się jej wciąż dokładnie, poważnie, skupionym wzrokiem ogarniał jej ciało, które powoli odsłaniało się przed nim. Nie patrzył na nią z pożądaniem, nie, nie, nic z tych rzeczy. Nawet nie patrzał na jej nagie ciało jak lekarz. Patrzył na nią jak niespokojny duch, ale jednak skupiony. Nie można było ot tak określić jego wzroku, nie dało się tego opisać słowami. Chyba ten wzrok na zawsze pozostanie jedynie w mojej głowie, a niestety brakuje mi słów na opisanie jego. Był po prostu taki.. nie Alanowy wręcz, dziwny.
Czuł jej chłód ciała, a jednocześnie widział w błysku lampy jej rumieńce na twarzy. Wstydziła się, ona? Nie to nawet dla niego nie było oczywistym faktem. Jak to ona? Wendy wstydziła się zdejmując przed nim sukienkę? W sumie może i racja, przecież nie byli w sytuacji takiej w jakiej to najczęściej zdejmowała ubranie, przecież był w zasadzie jej lekarzem, choć nie przy lekarzu się raczej nie wstydziła się rozebrać. Ale jednak przy Alanie było zawstydzenie. Zaskoczyła go tym, ale zrozumiał, potrafił ją zrozumieć, że było to po prostu ciężkie, wręcz niewykonalne zadanie. Zresztą tak samo jak on się czuł dziwnie tak i pewnie i ona się czuła.
Powoli wręcz magicznie dotkną jej prawą pierś swoją rozgrzaną dłonią. Czuł jak przechodzą przez nią ciarki po zetknięciu się z jego ciepłą skórą i z nią, z nieco chłodniejszą niż zwykle. W sumie i takie ochłodzenie i mu się przydało. Zawsze gdy używał swojej mocy ogarniała go wręcz nieludzka gorączka. W sumie ciekawe ile by wskazał termometr gdyby ktoś mu zmierzył gorączkę? W sumie nigdy jeszcze tego nie badał, czas najwyższy chyba kiedyś to zrobić, by jeszcze bardziej zgłębić wiadomości o swojej mocy.
Przesunął dłonią delikatnie bardziej w dół po jej kształtnej piersi do miejsca gdzie zazwyczaj są guzki nowotworu. I dotknął go. Wyczuł rozwijający się guzek, jeszcze nie był aż taki duży, ale jednak można było go wyczuć, a to już nie było zbyt dobre.
Gdzie teraz kierował swój wzrok? Z początku przyglądał się gdzie kieruje swoją dłoń, dokładnie, by się nie pomylić, ale jednak gdy poczuł guzek zamknął oczy. Znów zaczynały przelatywać przez jego głowę jak neony różne cyferki, które po chwili łączyły się w jedną całość. To było coś niesamowitego przychodziło do niego milion a może i więcej wiadomości o tym nowotworze Wendy przez niemal sekundę i to wszystko zostawiało namacalny ślad w jego umyśle. Czasem były to też nazwiska, imiona osób, które zetknęły się kiedyś z tym guzkiem. Czasem byli to lekarze, a czasem zwykłe osoby, które były ostatnim czasy jej kochankami. Jak to dobrze, że te zapamiętane nazwiska były tylko z maksymalnie z ostatniego tygodnia. Inaczej nie przeżyłby widząc wszystkie nazwiska osób, z którymi się przespała i akurat dotknęły tego miejsca, miejsce guzku. Miał wrażenie, że te wszystkie choroby miały jakąś swoją pamięć i to przez nie jego mózg w tych momentach przepływały. I teraz zastanowił się nad tym jak się czuła Wendy? Przecież nigdy nie wiedział jak się czują osoby, na których działała jego moc. Może u niej było podobnie? Ale w sumie to by było dziwne, przecież nie mogą przez nią przewijać się te same cyfry, literki tak jak u niego, przecież ona nie miała tej zdolności. Niestety wciąż miał zamknięte oczy, nie widział jej emocji które pewnie kreują się na jej twarzy. Dłoń wciąż trzymał w tym samym miejscu próbując jakoś poprawnie odczytać te wszystkie informacje przenikające przez jego umysł, musiał chwilę poczekać, by móc trafić w odpowiednią chwilę, by wszystko poszło po jego myśli. I nagle wszystko jakby zwolniło, zmieniło tempo. Już cyfry nie biegły tak szybko jak wcześniej, nie były tak rozbiegane jak zawsze gdy patrzył w głąb choroby. Właśnie teraz jego moc była w centrum używalności, właśnie teraz zwalniała rozwój choroby, powoli, ale ma nadzieję, że skutecznie. Aż w końcu wszystko ucichło, uspokoiło się. Miał wrażenie, że nagle ktoś wyłączył głośną muzykę na jakieś dyskotece, tak jakby nagle ludzie zniknęli z hucznej imprezy, tak jakby świat się skończył, znikło wszystko, nie ma już nic. Pojawiały się tylko mało liczne cyfry biegnące powoli, jak ślimaki na liściach trawy na łące. Leniwe, spokojne, zbyt dziwne by opisać. Nadal trzymał dłoń w tym samym miejscu, nadal miał zamknięte oczy. Jednak były teraz bardziej zaciśnięte niż wcześniej. Nie przypuszczał nawet, że tak bardzo wykończy go fizycznie ta dzisiejsza noc. Czuł, że zaraz on sam tu padnie, zemdleje, a przecież to nie był jeszcze koniec. Musiał jeszcze "dać rozkaz" chorobie by w takim stanie trzymała się przez dwa tygodnie. Tyle jego mózg ustalił, że wystarczy. Tyle jej wystarczy, by móc iść na chemioterapię i móc do końca się wyleczyć. Oczywiście do tych dwóch tygodni dodając jeszcze czas, który przedstawił mu się jako data oficjalnego rozpadu organizmu dzięki tej nieleczonej chorobie. Nie wiedział ile czasu dali jej lekarze w wypadku nieleczenia choroby, ale przypuszczał, że o wiele mniej niż to mu sama choroba wyznaczyła. Zawsze tak bywało. A jednak on sprawdził już jak to bywa u niego z tym jego terminem w głowie, był prawdziwy. Całkowicie prawdziwy. A jak to sprawdzał? Niegdyś chodził do szpitali, do ciężko chorych jako wolontariusz i to tam nauczył się jak używać swojej mocy w celu dowiedzenia się terminu śmierci. A były to osoby praktycznie już nie leczone, stracone już tylko na śmierć. Nigdy się nie pomylił, niestety.
Dał jej dwa tygodnie.
Rodzice. Pomyślała o nich właśnie w tym momencie, gdy wpatrywała się w ciemny kawałek ściany, którego nie dosięgnęło sztuczne światło księżyca. Musiała się starać, chociażby dla rodziny. Nawet jeśli byli teraz na nią źli, na pewno po jakimś czasie im przejdzie, a nie mogła zafundować im takiego cierpienia, jakim była strata członka rodziny, będąc z nim w niezgodzie. Chociaż musiała przyznać się przed samą sobą, że myślała o tym. Przyszło jej to do głowy całkiem wyraźnie, kiedy złość na Jonathana odbierającego jej wszystkie karty sięgała zenitu. Och, jaką materialistką się stała. I teraz się za to wstydziła. Ale cieszyła się, że wściekłość nie przyćmiła w niej racjonalnego myślenia; myślenia o przyszłości i o tym, co będzie. A nie stałoby się to bez Alana.
To właśnie jemu zawdzięczała fakt, gdzie teraz była. I nie chodziło wcale o obdrapany, opuszczony pokój, w którym właśnie siedziała ze skrzyżowanymi kostkami, bawiąc się niecierpliwie palcami, ściskając z niepokoju dłonie i poprawiając od czasu do czasu włosy, rozczesane dokładnie i zaczesane do tyłu - miała w końcu tyle czasu, żeby to zrobić. Przecież jeszcze przed zetknięciem się z chłopakiem była taka naiwna, głupia, beztroska. Myślała, że może to jednak tylko zły sen. Że pewnego dnia obudzi się i nic nie wyczuje w swojej piersi, a diagnoza zniknie z jej szuflady. Albo miała nadzieję, że może nagle stanie się coś, co cudownie ją uzdrowi, weźmie od niej tę chorobę bezboleśnie, jednym skinieniem palca, na pstryk. Bardzo się myliła, odwlekając decyzję o jakimkolwiek działaniu. Aiden też pozwolił jej sobie to uświadomić. Nawet jeśli szukała chwili zapomnienia w jego ramionach, nie mogła później pozbyć się jego słów z głowy. I nadal był nieugięty, jak zdołała się przed chwilą przekonać, dostając sms-a. Aż uśmiechnęła się do wyświetlacza, odpisując. Po chwili wyłączyła telefon, żeby już więcej nie przeszkadzał.
Ciągle miała jednak ogromne wątpliwości. Bała się tego wszystkiego tak samo, jak na początku. Uświadomienie sobie bezsensu swojego postępowania wcale nie uleczyło jej z tego panicznego strachu i dystansu, który była skłonna utrzymywać, byle tylko nie zostać na samym dnie, nie potrafiąc poradzić sobie sama. Bo ona stanowiła jej słabą stronę. Niemoc. Nie mogła na to pozwolić, musiała być silna. I właśnie to było tak ogromnym motorem do działania, który kazał jej tutaj przyjść. Bo czasami miała wrażenie, że sobie poradzi całkiem sama, bez litości od nikogo. Ale nie była już tą potrzebująca pomocy, ale wyniosłą. Zmieniła swoją postawę, dochodząc do tego małymi, nieśmiałymi kroczkami. I chwilami wolała myśleć, że była tutaj tylko i wyłącznie dzięki sobie.
Gdy drzwi wydały z siebie przeciągły jęk, jakby miały pretensje, że ktoś ponownie zakłóca ich spokój, Wendy drgnęła niemal niezauważalnie. Przerwała na chwilę wszystkie, biegnące z zawrotną prędkością myśli, skupiając się raczej na obecności drugiej osoby w ciemności. Domyślała się, kto był tą osobą. A raczej wiedziała. Kto inny wślizgnąłby się z taką pewnością, szybkością, tuż po godzinie trzeciej, na którą się umawiali? Bała się na niego spojrzeć. Bała się kolejnego bolesnego uderzenia serca, które już od dawna wyczuwało w swoim pobliżu tę niszczącą obecność, gdyż czasami gniewnie wywijało koziołki - i wtedy budziła się ze snu. Dlatego więc siedziała w tej samej pozycji, nieporuszona, wpatrzona w jeden punkt.
Dopiero gdy odezwał się, spuściła lekko wzrok i obejrzała się w chwili, gdy zamykał drzwi. Widziała tylko jego sylwetkę i czuprynę, która zafalowała, gdy ten się do niej zbliżył. Jej wzrok przyzwyczaił się już trochę do ciemności, więc z każdą chwilą widziała go coraz wyraźniej. Gdy znalazł się przy niej, prawie była w stanie zajrzeć mu w oczy. Jednak nie robiła tego. Wciąż obserwowała jego poczynania, zapominając na chwilę o wszystkim, o czym do tej pory myślała. Pozostawał tylko ten dławiący strach, który czuła w gardle, przełykając co jakiś czas ślinę. I ten żołądek, który podchodził jej do gardła.
Wcale nie miała mu za złe tego, że się spóźnił. Nie czekała tak długo, a przynajmniej mogła pomyśleć. To nic, że podczas tych kilku minut jeszcze raz zdjął ją tak wielki strach, że miała ochotę uciec, zostawić to, zanim jeszcze się zjawił. Teraz już nie było odwrotu. Wiedziała, że musi stawić temu czoła.
Lampa naftowa napełniła pomieszczenie ciepłym światłem, wnosząc trochę otuchy do serca Wendy, która wydawała się chłonąć cały mrok tego pokoju. W tym świetle trochę lepiej widziała chłopaka, który kucając przy lampie wypowiedział cicho słowa, które dotarły do niej dopiero po długiej, pełnej napięcia chwili ciszy. Przynajmniej ona tak to odczuła, gdyż zadzwoniło jej w uszach, a w głowie powstał mętlik i wstrzyknięto jej kolejną dawkę wątpliwości. Czy to było w porządku? Czy mogła tak zrobić? Musiała. To znaczyło tyle, że będzie zmuszona zsunąć sukienkę na oczach Alana, niemal OBCEJ osoby, którą znała zaledwie od tygodnia. Czuła się jednak, jakby znała go zdecydowanie dłużej niż nie jednego znajomego. W końcu postanowiła mu zaufać, jak przyjacielowi. Nie miała wyjścia, jeśli chciała, żeby jej pomógł. A tego rozpaczliwie pragnęła.
Gdy więc przy niej usiadł, tak rozpaczliwie blisko, będąc tak różnym od niej, zarówno pod względem aparycji, pochodzenia jak i charakteru, ale łącząc z nią wątpliwości, które, choć z innego powodu, spajały ich ze sobą, spojrzała na niego z obawą i nadzieją. On w dresie, który czuła na nagich kolanach, a ona w sukience, drżąc z zimna. Czy tylko? Nie, zapewne jeszcze ze strachu, który targał nią odkąd pamiętała. Ale dopiero teraz przybrał postać na zewnątrz.
Nie wypowiedziała słów, które nasunęły jej się na myśl. Tyle wątpliwości. Czy to na pewno konieczne? Nie wystarczy cienki materiał? A najlepiej nie dotykanie w ogóle? Z jej gardła nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Miała przeczucie, że jeśli tak twierdził to wiedział, co robi.
I zaufała mu. Powoli, drżącymi rękami, zsunęła powoli ramiączka sukienki, wcale nie zmysłowo, jak robiła to przy Aidenie lub przy jakiejś dziewczynie, a raczej z nieśmiałością, ściągając ramiona i spuszczając wzrok. Po chwili poczuła materiał na stwardniałych pod wpływem zimna sutkach, który opadł do pasa. Z trudem udało jej się wyprostować. Było to uczucie, którego Wendy jeszcze nie znała. Wstyd.
Policzki Wendy Wingfield płonęły żywym ogniem. Ale jej tak bardzo na tym zależało, że nic nie było w stanie wpłynąć na zmianę jej zdania.
Milczała cały czas, co potrafiło go jeszcze bardziej zestresować. Milczenie niby było złotem, ale jednak go męczyło właśnie dziś. Nie potrafił przeżyć, że nic nie mówiła. Nie sprzeciwiała się jego żadnemu poleceniu. Ufała mu. Tak bardzo wierzyła, że na prawdę jej pomoże, że da radę. Wierzyła w niego chyba bardziej niż on sam. Bo gdy kołatają człowieka wszelkie wątpliwości czy da radę to milczenie nie jest zbyt dobre, nie jest zbyt dobre słuchanie się każdego polecenia. Wolałby chyba gdyby nagle krzyknęła stop, uciekła, i nigdy nie wróciła. Chyba jeszcze nikt wcześniej nie pokładał w nim takich nadziei jak ona, jeszcze nikt mu tak nie ufał, żeby móc dać do jego rąk swoje zdrowie. Przecież moc zawsze mogła spłatać figle, czyż nie? Nie mogła być na każdym kroku idealna. Zresztą Wendy też miała swoją moc, wiedziała jak to z nimi czasami bywa, ale jednak zaufała mu, zaufała obcej osobie, o której nic nie wiedziała kompletnie nic. Jedynie co wiedziała o jego mocy, ewentualnie o jego imieniu i nazwisku, choć i tu nie był pewny. Przecież ona nawet nie wie dokładnie jak działa jego moc, co świadczyło to, że na początku sądziła, że leczy całkowicie choroby. Ale jednak zaufała mu całkowicie. Nie było to dla niego łatwe, a co dopiero dla niej. Wiedział, co się jej w głowie teraz kręci, pewnie chce uciec, tak samo jak on, ale w sumie nikt ich nie trzymał tu siłą, obydwoje mogli uciekać. Jednak żadne z nich siedziało uparcie na swoich miejscach.
I wtedy nadszedł ten moment kiedy to zsunęła swoją sukienkę z swoich piersi. Przyglądał się jej wciąż dokładnie, poważnie, skupionym wzrokiem ogarniał jej ciało, które powoli odsłaniało się przed nim. Nie patrzył na nią z pożądaniem, nie, nie, nic z tych rzeczy. Nawet nie patrzał na jej nagie ciało jak lekarz. Patrzył na nią jak niespokojny duch, ale jednak skupiony. Nie można było ot tak określić jego wzroku, nie dało się tego opisać słowami. Chyba ten wzrok na zawsze pozostanie jedynie w mojej głowie, a niestety brakuje mi słów na opisanie jego. Był po prostu taki.. nie Alanowy wręcz, dziwny.
Czuł jej chłód ciała, a jednocześnie widział w błysku lampy jej rumieńce na twarzy. Wstydziła się, ona? Nie to nawet dla niego nie było oczywistym faktem. Jak to ona? Wendy wstydziła się zdejmując przed nim sukienkę? W sumie może i racja, przecież nie byli w sytuacji takiej w jakiej to najczęściej zdejmowała ubranie, przecież był w zasadzie jej lekarzem, choć nie przy lekarzu się raczej nie wstydziła się rozebrać. Ale jednak przy Alanie było zawstydzenie. Zaskoczyła go tym, ale zrozumiał, potrafił ją zrozumieć, że było to po prostu ciężkie, wręcz niewykonalne zadanie. Zresztą tak samo jak on się czuł dziwnie tak i pewnie i ona się czuła.
Powoli wręcz magicznie dotkną jej prawą pierś swoją rozgrzaną dłonią. Czuł jak przechodzą przez nią ciarki po zetknięciu się z jego ciepłą skórą i z nią, z nieco chłodniejszą niż zwykle. W sumie i takie ochłodzenie i mu się przydało. Zawsze gdy używał swojej mocy ogarniała go wręcz nieludzka gorączka. W sumie ciekawe ile by wskazał termometr gdyby ktoś mu zmierzył gorączkę? W sumie nigdy jeszcze tego nie badał, czas najwyższy chyba kiedyś to zrobić, by jeszcze bardziej zgłębić wiadomości o swojej mocy.
Przesunął dłonią delikatnie bardziej w dół po jej kształtnej piersi do miejsca gdzie zazwyczaj są guzki nowotworu. I dotknął go. Wyczuł rozwijający się guzek, jeszcze nie był aż taki duży, ale jednak można było go wyczuć, a to już nie było zbyt dobre.
Gdzie teraz kierował swój wzrok? Z początku przyglądał się gdzie kieruje swoją dłoń, dokładnie, by się nie pomylić, ale jednak gdy poczuł guzek zamknął oczy. Znów zaczynały przelatywać przez jego głowę jak neony różne cyferki, które po chwili łączyły się w jedną całość. To było coś niesamowitego przychodziło do niego milion a może i więcej wiadomości o tym nowotworze Wendy przez niemal sekundę i to wszystko zostawiało namacalny ślad w jego umyśle. Czasem były to też nazwiska, imiona osób, które zetknęły się kiedyś z tym guzkiem. Czasem byli to lekarze, a czasem zwykłe osoby, które były ostatnim czasy jej kochankami. Jak to dobrze, że te zapamiętane nazwiska były tylko z maksymalnie z ostatniego tygodnia. Inaczej nie przeżyłby widząc wszystkie nazwiska osób, z którymi się przespała i akurat dotknęły tego miejsca, miejsce guzku. Miał wrażenie, że te wszystkie choroby miały jakąś swoją pamięć i to przez nie jego mózg w tych momentach przepływały. I teraz zastanowił się nad tym jak się czuła Wendy? Przecież nigdy nie wiedział jak się czują osoby, na których działała jego moc. Może u niej było podobnie? Ale w sumie to by było dziwne, przecież nie mogą przez nią przewijać się te same cyfry, literki tak jak u niego, przecież ona nie miała tej zdolności. Niestety wciąż miał zamknięte oczy, nie widział jej emocji które pewnie kreują się na jej twarzy. Dłoń wciąż trzymał w tym samym miejscu próbując jakoś poprawnie odczytać te wszystkie informacje przenikające przez jego umysł, musiał chwilę poczekać, by móc trafić w odpowiednią chwilę, by wszystko poszło po jego myśli. I nagle wszystko jakby zwolniło, zmieniło tempo. Już cyfry nie biegły tak szybko jak wcześniej, nie były tak rozbiegane jak zawsze gdy patrzył w głąb choroby. Właśnie teraz jego moc była w centrum używalności, właśnie teraz zwalniała rozwój choroby, powoli, ale ma nadzieję, że skutecznie. Aż w końcu wszystko ucichło, uspokoiło się. Miał wrażenie, że nagle ktoś wyłączył głośną muzykę na jakieś dyskotece, tak jakby nagle ludzie zniknęli z hucznej imprezy, tak jakby świat się skończył, znikło wszystko, nie ma już nic. Pojawiały się tylko mało liczne cyfry biegnące powoli, jak ślimaki na liściach trawy na łące. Leniwe, spokojne, zbyt dziwne by opisać. Nadal trzymał dłoń w tym samym miejscu, nadal miał zamknięte oczy. Jednak były teraz bardziej zaciśnięte niż wcześniej. Nie przypuszczał nawet, że tak bardzo wykończy go fizycznie ta dzisiejsza noc. Czuł, że zaraz on sam tu padnie, zemdleje, a przecież to nie był jeszcze koniec. Musiał jeszcze "dać rozkaz" chorobie by w takim stanie trzymała się przez dwa tygodnie. Tyle jego mózg ustalił, że wystarczy. Tyle jej wystarczy, by móc iść na chemioterapię i móc do końca się wyleczyć. Oczywiście do tych dwóch tygodni dodając jeszcze czas, który przedstawił mu się jako data oficjalnego rozpadu organizmu dzięki tej nieleczonej chorobie. Nie wiedział ile czasu dali jej lekarze w wypadku nieleczenia choroby, ale przypuszczał, że o wiele mniej niż to mu sama choroba wyznaczyła. Zawsze tak bywało. A jednak on sprawdził już jak to bywa u niego z tym jego terminem w głowie, był prawdziwy. Całkowicie prawdziwy. A jak to sprawdzał? Niegdyś chodził do szpitali, do ciężko chorych jako wolontariusz i to tam nauczył się jak używać swojej mocy w celu dowiedzenia się terminu śmierci. A były to osoby praktycznie już nie leczone, stracone już tylko na śmierć. Nigdy się nie pomylił, niestety.
Dał jej dwa tygodnie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)