Każde kolejne spotkanie z Alanem coś w Wendy zmieniało, nawet jeśli tylko odrobinkę, a ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Coś kruszyło się w niej, a coś budowało. Z każdym dniem miała trochę inne podejście i myślała o tym coraz częściej. Po spotkaniu w schowku, kiedy już wydawało jej się, że wszystko przepadło, a on jednak dał jej szansę, zaczęła się nad tym zastanawiać. Był taki nieugięty, kiedy proponowała mu wszystko, co miała. Tylko się zdenerwował. Ale i tak postanowił jej pomóc, dał drugą szansę na to, żeby stała się godniejsza jego towarzystwa. Znowu zaczęła wierzyć, jak ta mała dziewczynka, która postrzegała świat jako magiczną krainę pełną dobra, że istnieją jeszcze ludzie uczciwi i bezinteresowni. A ona się do nich nie zaliczała. To uderzyło ją jak obuchem. Przez ten czas dorastania prawie całkowicie utraciła wartości z dzieciństwa, które przecież wpajali jej rodzice.
Rodzice. Pomyślała o nich właśnie w tym momencie, gdy wpatrywała się w ciemny kawałek ściany, którego nie dosięgnęło sztuczne światło księżyca. Musiała się starać, chociażby dla rodziny. Nawet jeśli byli teraz na nią źli, na pewno po jakimś czasie im przejdzie, a nie mogła zafundować im takiego cierpienia, jakim była strata członka rodziny, będąc z nim w niezgodzie. Chociaż musiała przyznać się przed samą sobą, że myślała o tym. Przyszło jej to do głowy całkiem wyraźnie, kiedy złość na Jonathana odbierającego jej wszystkie karty sięgała zenitu. Och, jaką materialistką się stała. I teraz się za to wstydziła. Ale cieszyła się, że wściekłość nie przyćmiła w niej racjonalnego myślenia; myślenia o przyszłości i o tym, co będzie. A nie stałoby się to bez Alana.
To właśnie jemu zawdzięczała fakt, gdzie teraz była. I nie chodziło wcale o obdrapany, opuszczony pokój, w którym właśnie siedziała ze skrzyżowanymi kostkami, bawiąc się niecierpliwie palcami, ściskając z niepokoju dłonie i poprawiając od czasu do czasu włosy, rozczesane dokładnie i zaczesane do tyłu - miała w końcu tyle czasu, żeby to zrobić. Przecież jeszcze przed zetknięciem się z chłopakiem była taka naiwna, głupia, beztroska. Myślała, że może to jednak tylko zły sen. Że pewnego dnia obudzi się i nic nie wyczuje w swojej piersi, a diagnoza zniknie z jej szuflady. Albo miała nadzieję, że może nagle stanie się coś, co cudownie ją uzdrowi, weźmie od niej tę chorobę bezboleśnie, jednym skinieniem palca, na pstryk. Bardzo się myliła, odwlekając decyzję o jakimkolwiek działaniu. Aiden też pozwolił jej sobie to uświadomić. Nawet jeśli szukała chwili zapomnienia w jego ramionach, nie mogła później pozbyć się jego słów z głowy. I nadal był nieugięty, jak zdołała się przed chwilą przekonać, dostając sms-a. Aż uśmiechnęła się do wyświetlacza, odpisując. Po chwili wyłączyła telefon, żeby już więcej nie przeszkadzał.
Ciągle miała jednak ogromne wątpliwości. Bała się tego wszystkiego tak samo, jak na początku. Uświadomienie sobie bezsensu swojego postępowania wcale nie uleczyło jej z tego panicznego strachu i dystansu, który była skłonna utrzymywać, byle tylko nie zostać na samym dnie, nie potrafiąc poradzić sobie sama. Bo ona stanowiła jej słabą stronę. Niemoc. Nie mogła na to pozwolić, musiała być silna. I właśnie to było tak ogromnym motorem do działania, który kazał jej tutaj przyjść. Bo czasami miała wrażenie, że sobie poradzi całkiem sama, bez litości od nikogo. Ale nie była już tą potrzebująca pomocy, ale wyniosłą. Zmieniła swoją postawę, dochodząc do tego małymi, nieśmiałymi kroczkami. I chwilami wolała myśleć, że była tutaj tylko i wyłącznie dzięki sobie.
Gdy drzwi wydały z siebie przeciągły jęk, jakby miały pretensje, że ktoś ponownie zakłóca ich spokój, Wendy drgnęła niemal niezauważalnie. Przerwała na chwilę wszystkie, biegnące z zawrotną prędkością myśli, skupiając się raczej na obecności drugiej osoby w ciemności. Domyślała się, kto był tą osobą. A raczej wiedziała. Kto inny wślizgnąłby się z taką pewnością, szybkością, tuż po godzinie trzeciej, na którą się umawiali? Bała się na niego spojrzeć. Bała się kolejnego bolesnego uderzenia serca, które już od dawna wyczuwało w swoim pobliżu tę niszczącą obecność, gdyż czasami gniewnie wywijało koziołki - i wtedy budziła się ze snu. Dlatego więc siedziała w tej samej pozycji, nieporuszona, wpatrzona w jeden punkt.
Dopiero gdy odezwał się, spuściła lekko wzrok i obejrzała się w chwili, gdy zamykał drzwi. Widziała tylko jego sylwetkę i czuprynę, która zafalowała, gdy ten się do niej zbliżył. Jej wzrok przyzwyczaił się już trochę do ciemności, więc z każdą chwilą widziała go coraz wyraźniej. Gdy znalazł się przy niej, prawie była w stanie zajrzeć mu w oczy. Jednak nie robiła tego. Wciąż obserwowała jego poczynania, zapominając na chwilę o wszystkim, o czym do tej pory myślała. Pozostawał tylko ten dławiący strach, który czuła w gardle, przełykając co jakiś czas ślinę. I ten żołądek, który podchodził jej do gardła.
Wcale nie miała mu za złe tego, że się spóźnił. Nie czekała tak długo, a przynajmniej mogła pomyśleć. To nic, że podczas tych kilku minut jeszcze raz zdjął ją tak wielki strach, że miała ochotę uciec, zostawić to, zanim jeszcze się zjawił. Teraz już nie było odwrotu. Wiedziała, że musi stawić temu czoła.
Lampa naftowa napełniła pomieszczenie ciepłym światłem, wnosząc trochę otuchy do serca Wendy, która wydawała się chłonąć cały mrok tego pokoju. W tym świetle trochę lepiej widziała chłopaka, który kucając przy lampie wypowiedział cicho słowa, które dotarły do niej dopiero po długiej, pełnej napięcia chwili ciszy. Przynajmniej ona tak to odczuła, gdyż zadzwoniło jej w uszach, a w głowie powstał mętlik i wstrzyknięto jej kolejną dawkę wątpliwości. Czy to było w porządku? Czy mogła tak zrobić? Musiała. To znaczyło tyle, że będzie zmuszona zsunąć sukienkę na oczach Alana, niemal OBCEJ osoby, którą znała zaledwie od tygodnia. Czuła się jednak, jakby znała go zdecydowanie dłużej niż nie jednego znajomego. W końcu postanowiła mu zaufać, jak przyjacielowi. Nie miała wyjścia, jeśli chciała, żeby jej pomógł. A tego rozpaczliwie pragnęła.
Gdy więc przy niej usiadł, tak rozpaczliwie blisko, będąc tak różnym od niej, zarówno pod względem aparycji, pochodzenia jak i charakteru, ale łącząc z nią wątpliwości, które, choć z innego powodu, spajały ich ze sobą, spojrzała na niego z obawą i nadzieją. On w dresie, który czuła na nagich kolanach, a ona w sukience, drżąc z zimna. Czy tylko? Nie, zapewne jeszcze ze strachu, który targał nią odkąd pamiętała. Ale dopiero teraz przybrał postać na zewnątrz.
Nie wypowiedziała słów, które nasunęły jej się na myśl. Tyle wątpliwości. Czy to na pewno konieczne? Nie wystarczy cienki materiał? A najlepiej nie dotykanie w ogóle? Z jej gardła nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Miała przeczucie, że jeśli tak twierdził to wiedział, co robi.
I zaufała mu. Powoli, drżącymi rękami, zsunęła powoli ramiączka sukienki, wcale nie zmysłowo, jak robiła to przy Aidenie lub przy jakiejś dziewczynie, a raczej z nieśmiałością, ściągając ramiona i spuszczając wzrok. Po chwili poczuła materiał na stwardniałych pod wpływem zimna sutkach, który opadł do pasa. Z trudem udało jej się wyprostować. Było to uczucie, którego Wendy jeszcze nie znała. Wstyd.
Policzki Wendy Wingfield płonęły żywym ogniem. Ale jej tak bardzo na tym zależało, że nic nie było w stanie wpłynąć na zmianę jej zdania.
Milczała cały czas, co potrafiło go jeszcze bardziej zestresować. Milczenie niby było złotem, ale jednak go męczyło właśnie dziś. Nie potrafił przeżyć, że nic nie mówiła. Nie sprzeciwiała się jego żadnemu poleceniu. Ufała mu. Tak bardzo wierzyła, że na prawdę jej pomoże, że da radę. Wierzyła w niego chyba bardziej niż on sam. Bo gdy kołatają człowieka wszelkie wątpliwości czy da radę to milczenie nie jest zbyt dobre, nie jest zbyt dobre słuchanie się każdego polecenia. Wolałby chyba gdyby nagle krzyknęła stop, uciekła, i nigdy nie wróciła. Chyba jeszcze nikt wcześniej nie pokładał w nim takich nadziei jak ona, jeszcze nikt mu tak nie ufał, żeby móc dać do jego rąk swoje zdrowie. Przecież moc zawsze mogła spłatać figle, czyż nie? Nie mogła być na każdym kroku idealna. Zresztą Wendy też miała swoją moc, wiedziała jak to z nimi czasami bywa, ale jednak zaufała mu, zaufała obcej osobie, o której nic nie wiedziała kompletnie nic. Jedynie co wiedziała o jego mocy, ewentualnie o jego imieniu i nazwisku, choć i tu nie był pewny. Przecież ona nawet nie wie dokładnie jak działa jego moc, co świadczyło to, że na początku sądziła, że leczy całkowicie choroby. Ale jednak zaufała mu całkowicie. Nie było to dla niego łatwe, a co dopiero dla niej. Wiedział, co się jej w głowie teraz kręci, pewnie chce uciec, tak samo jak on, ale w sumie nikt ich nie trzymał tu siłą, obydwoje mogli uciekać. Jednak żadne z nich siedziało uparcie na swoich miejscach.
I wtedy nadszedł ten moment kiedy to zsunęła swoją sukienkę z swoich piersi. Przyglądał się jej wciąż dokładnie, poważnie, skupionym wzrokiem ogarniał jej ciało, które powoli odsłaniało się przed nim. Nie patrzył na nią z pożądaniem, nie, nie, nic z tych rzeczy. Nawet nie patrzał na jej nagie ciało jak lekarz. Patrzył na nią jak niespokojny duch, ale jednak skupiony. Nie można było ot tak określić jego wzroku, nie dało się tego opisać słowami. Chyba ten wzrok na zawsze pozostanie jedynie w mojej głowie, a niestety brakuje mi słów na opisanie jego. Był po prostu taki.. nie Alanowy wręcz, dziwny.
Czuł jej chłód ciała, a jednocześnie widział w błysku lampy jej rumieńce na twarzy. Wstydziła się, ona? Nie to nawet dla niego nie było oczywistym faktem. Jak to ona? Wendy wstydziła się zdejmując przed nim sukienkę? W sumie może i racja, przecież nie byli w sytuacji takiej w jakiej to najczęściej zdejmowała ubranie, przecież był w zasadzie jej lekarzem, choć nie przy lekarzu się raczej nie wstydziła się rozebrać. Ale jednak przy Alanie było zawstydzenie. Zaskoczyła go tym, ale zrozumiał, potrafił ją zrozumieć, że było to po prostu ciężkie, wręcz niewykonalne zadanie. Zresztą tak samo jak on się czuł dziwnie tak i pewnie i ona się czuła.
Powoli wręcz magicznie dotkną jej prawą pierś swoją rozgrzaną dłonią. Czuł jak przechodzą przez nią ciarki po zetknięciu się z jego ciepłą skórą i z nią, z nieco chłodniejszą niż zwykle. W sumie i takie ochłodzenie i mu się przydało. Zawsze gdy używał swojej mocy ogarniała go wręcz nieludzka gorączka. W sumie ciekawe ile by wskazał termometr gdyby ktoś mu zmierzył gorączkę? W sumie nigdy jeszcze tego nie badał, czas najwyższy chyba kiedyś to zrobić, by jeszcze bardziej zgłębić wiadomości o swojej mocy.
Przesunął dłonią delikatnie bardziej w dół po jej kształtnej piersi do miejsca gdzie zazwyczaj są guzki nowotworu. I dotknął go. Wyczuł rozwijający się guzek, jeszcze nie był aż taki duży, ale jednak można było go wyczuć, a to już nie było zbyt dobre.
Gdzie teraz kierował swój wzrok? Z początku przyglądał się gdzie kieruje swoją dłoń, dokładnie, by się nie pomylić, ale jednak gdy poczuł guzek zamknął oczy. Znów zaczynały przelatywać przez jego głowę jak neony różne cyferki, które po chwili łączyły się w jedną całość. To było coś niesamowitego przychodziło do niego milion a może i więcej wiadomości o tym nowotworze Wendy przez niemal sekundę i to wszystko zostawiało namacalny ślad w jego umyśle. Czasem były to też nazwiska, imiona osób, które zetknęły się kiedyś z tym guzkiem. Czasem byli to lekarze, a czasem zwykłe osoby, które były ostatnim czasy jej kochankami. Jak to dobrze, że te zapamiętane nazwiska były tylko z maksymalnie z ostatniego tygodnia. Inaczej nie przeżyłby widząc wszystkie nazwiska osób, z którymi się przespała i akurat dotknęły tego miejsca, miejsce guzku. Miał wrażenie, że te wszystkie choroby miały jakąś swoją pamięć i to przez nie jego mózg w tych momentach przepływały. I teraz zastanowił się nad tym jak się czuła Wendy? Przecież nigdy nie wiedział jak się czują osoby, na których działała jego moc. Może u niej było podobnie? Ale w sumie to by było dziwne, przecież nie mogą przez nią przewijać się te same cyfry, literki tak jak u niego, przecież ona nie miała tej zdolności. Niestety wciąż miał zamknięte oczy, nie widział jej emocji które pewnie kreują się na jej twarzy. Dłoń wciąż trzymał w tym samym miejscu próbując jakoś poprawnie odczytać te wszystkie informacje przenikające przez jego umysł, musiał chwilę poczekać, by móc trafić w odpowiednią chwilę, by wszystko poszło po jego myśli. I nagle wszystko jakby zwolniło, zmieniło tempo. Już cyfry nie biegły tak szybko jak wcześniej, nie były tak rozbiegane jak zawsze gdy patrzył w głąb choroby. Właśnie teraz jego moc była w centrum używalności, właśnie teraz zwalniała rozwój choroby, powoli, ale ma nadzieję, że skutecznie. Aż w końcu wszystko ucichło, uspokoiło się. Miał wrażenie, że nagle ktoś wyłączył głośną muzykę na jakieś dyskotece, tak jakby nagle ludzie zniknęli z hucznej imprezy, tak jakby świat się skończył, znikło wszystko, nie ma już nic. Pojawiały się tylko mało liczne cyfry biegnące powoli, jak ślimaki na liściach trawy na łące. Leniwe, spokojne, zbyt dziwne by opisać. Nadal trzymał dłoń w tym samym miejscu, nadal miał zamknięte oczy. Jednak były teraz bardziej zaciśnięte niż wcześniej. Nie przypuszczał nawet, że tak bardzo wykończy go fizycznie ta dzisiejsza noc. Czuł, że zaraz on sam tu padnie, zemdleje, a przecież to nie był jeszcze koniec. Musiał jeszcze "dać rozkaz" chorobie by w takim stanie trzymała się przez dwa tygodnie. Tyle jego mózg ustalił, że wystarczy. Tyle jej wystarczy, by móc iść na chemioterapię i móc do końca się wyleczyć. Oczywiście do tych dwóch tygodni dodając jeszcze czas, który przedstawił mu się jako data oficjalnego rozpadu organizmu dzięki tej nieleczonej chorobie. Nie wiedział ile czasu dali jej lekarze w wypadku nieleczenia choroby, ale przypuszczał, że o wiele mniej niż to mu sama choroba wyznaczyła. Zawsze tak bywało. A jednak on sprawdził już jak to bywa u niego z tym jego terminem w głowie, był prawdziwy. Całkowicie prawdziwy. A jak to sprawdzał? Niegdyś chodził do szpitali, do ciężko chorych jako wolontariusz i to tam nauczył się jak używać swojej mocy w celu dowiedzenia się terminu śmierci. A były to osoby praktycznie już nie leczone, stracone już tylko na śmierć. Nigdy się nie pomylił, niestety.
Dał jej dwa tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz